Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
ludzkie składa się z cierpienia, że to jest właściwa substancja świata. Wszystko krzyczało z bólu. A potem zobaczyłem jeszcze przyszłość, bo świat się zmieniał, znikały lasy i na ich miejsce wyrastały miasta, i działy się inne niezrozumiałe dla mnie rzeczy, lecz i tam nie było żadnej nadziei i następowały takie wydarzenia, których nawet nie mogłem pojąć, bo przekraczały moją zdolność rozumienia. Obezwładniło mnie to do tego stopnia, że padłem z rumorem na ziemię i, tak mi się przynajmniej zdawało, zobaczyłem wtedy, na czym polega zbawienie. Potem wpadła moja żona i zaczęła wołać o pomoc.
Mój mistrz Mordechaj jakby wiedział o wszystkim. Kilka dni później pojawił się w Busku znienacka, ponieważ miał dziwny sen. Śniło mu się, że pod synagogą we Lwowie widzi biblijnego Jakuba, który rozdaje ludziom kozie bobki. Większość z obdarowanych oburza się albo wybucha głośnym śmiechem, ale ci, którzy przyjmują ten dar i połykają go z szacunkiem, zaczynają świecić od środka jak lampiony. Dlatego w tym widzeniu i Mordechaj wyciąga dłoń po dar.
Kiedy mu, uradowany z jego przybycia, opowiadałem o moich przygodach ze światłem, słuchał mnie uważnie i w jego oczach dostrzegłem dumę i czułość. „Jesteś dopiero na samym początku drogi. Gdybyś poszedł nią dalej, wiedziałbyś, że ten świat wokół już się kończy, to dlatego widzisz go tak, jakby był nieprawdziwy, i dostrzegasz nie to światło z zewnątrz, które jest fałszywe i złudne, ale to wewnętrzne, prawdziwe, pochodzące z rozsypanych boskich iskier, które zbierze Mesjasz”.
Mordechaj uznał, że jestem wybrany do jego misji.
„Mesjasz już idzie – powiedział do mnie, nachylając się do mego ucha tak, że jego wargi dotknęły małżowiny. – Jest w Smyrnie”.
Nie zrozumiałem wtedy, co miał na myśli, lecz wiedziałem, że Szabtaj, niech imię jego będzie błogosławione, urodził się w Smyrnie, więc jego miałem w umyśle, mimo że dawno odszedł. Mordechaj zaproponował, żebyśmy razem ruszyli na południe, łącząc interesy i poznanie prawdy.
We Lwowie Grzegorz Nikorowicz, Ormianin, miał handel turecki – sprowadzał głównie pasy z Turcji, ale handlował także kobiercami i kilimami, balsamem tureckim i białą bronią. Sam zamieszkał w Stambule, żeby stamtąd doglądać interesu, i co jakiś czas jego karawany z cennym towarem ruszały na północ i wracały na południe. Przyłączyć się do nich mógł każdy, nie tylko chrześcijanin, byle wykazał się dobrą wolą i miał na tyle pieniędzy, żeby złożyć się na opłacenie przewodnika i ochrony zbrojnej. Można było wziąć z Polski towar – wosk, łój czy miód, czasem bursztyn, choć nie szedł on już tak dobrze jak kiedyś, trzeba było też mieć się z czego utrzymać po drodze, a na miejscu zainwestować zarobione pieniądze w odrobinę towaru, żeby cokolwiek na całej wyprawie zarobić.
Pożyczyłem niedużą sumę, Mordechaj zaś dołożył trochę swoich oszczędności. W sumie więc dysponowaliśmy małym kapitałem i szczęśliwi ruszyliśmy w drogę. Było to wiosną 1749 roku.
Mordechaj ben Eliasz Margalit, reb Mordke, był już wtedy człowiekiem dojrzałym. Nieskończenie cierpliwy, nigdy się nie śpieszył i nie znałem nikogo, kto by miał w sobie tyle dobroci i wyrozumiałości dla świata. Często służyłem mu za oczy do czytania, bo sam już nie widział drobniejszych liter. Słuchał uważnie, a pamięć miał tak dobrą, że umiał powtórzyć wszystko bez błędu. Ale nadal był mężczyzną sprawnym i dość silnym – czasami to ja więcej marudziłem w podróży niż on. Do karawany dołączał kto żyw, kto tylko miał nadzieję szczęśliwie zajechać do Turcji i wrócić do domu – Ormianie i Polacy, Wołosi i Turcy wracający z Polski, często nawet Żydzi z Niemiec. Wszyscy oni w końcu rozchodzili się po drodze, a przybywali inni.
Szlak prowadził ze Lwowa do Czerniowiec, potem do Jassów wzdłuż Prutu i w końcu do Bukaresztu, gdzie był dłuższy postój. Tam postanowiliśmy odłączyć się od karawany i odtąd niespiesznie podążaliśmy tam, gdzie prowadził nas Bóg.
Reb Mordke w czasie postojów dodawał do tytoniu, który paliliśmy w fajkach, małą grudeczkę żywicy, co sprawiało, że nasze myśli unosiły się wysoko i sięgały daleko, a wszystko wydawało się pełne ukrytego sensu, głębokich znaczeń. Stawałem nieruchomo, lekko unosiłem ręce i tak trwałem godzinami w zachwyceniu. Każdy najmniejszy ruch głowy odsłaniał wielkie tajemnice. Każde źdźbło trawy należało do najgłębszego systemu znaczeń, było nieodzowną częścią ogromu tego świata, zbudowanego przemyślnie i najdoskonalej, świata, w którym najmniejsza rzecz połączona jest z rzeczą największą.
Za dnia krążyliśmy po uliczkach mijanych miasteczek w górę i w dół, wspinaliśmy się schodami, oglądaliśmy wystawione wprost na ulicy towary. Przyglądaliśmy się pilnie młodym dziewczynom i chłopcom, nie dla własnej jednak przyjemności, ale dlatego że byliśmy swatami kojarzącymi młodych. Mówiliśmy na przykład w Nikopolu, że jest w Ruse taki chłopiec, sympatyczny i uczony, ma na imię – weźmy – Szlomo i rodzice szukają mu żony posażnej i miłej. A w Krajowie mówiliśmy, że jest w Bukareszcie dziewczyna miła i dobra, posag wprawdzie nieduży, ale tak piękna, że oczy mrużyć trzeba, a jest to Sara, córka kupca bydlęcego Abrama. I tak przenosiliśmy te wieści, jak mrówki noszą swoje kawałki liści i patyki, aż się z tego zrobi mrowisko. Gdy dochodziło co do czego, zapraszano nas na wesela i zarabialiśmy jako swaci żywy grosz, oprócz tego, żeśmy pojedli i popili. W mykwie zawsze zanurzaliśmy się siedemdziesiąt dwa razy, tyle, ile jest liter w imieniu Boga. Stać nas było potem na sok z granatów wyciskany na naszych oczach, na baranie szaszłyki i na lepsze wino. Planowaliśmy wielkie interesy, które zapewnią spokój naszym rodzinom, a nam pozwolą oddać się studiowaniu ksiąg.
Sypialiśmy z końmi w stajniach, na ziemi, na słomie, a gdy już owionęło nas ciepłe i wonne powietrze Południa – na brzegach rzek, pod drzewami, w milczącym towarzystwie jucznych zwierząt, mocno ściskając poły naszych kapot, gdzie zaszyte mieliśmy wszystkie drogocenne dla nas rzeczy. Słodki zapach brudnej wody, mułu i gnijących ryb po chwili stawał się nawet jakoś przyjemny, im szerzej się Mordechaj nad nim rozwodził, próbując przekonać i mnie, że to jest prawdziwy zapach świata. Wieczorami półgłosem rozmawialiśmy, tak ze sobą zgrani, że zaledwie jeden zaczął, drugi już wiedział, o co mu chodzi. Gdy on prawił o Szabtaju i skomplikowanych ścieżkach, którymi przyjdzie do nas zbawienie, ja opowiadałem mu o Beszcie, ufając, że da się połączyć mądrość tych dwóch mężów, co szybko okazało się niemożliwe. I zanim stanąłem przed wyborem, roztrząsaliśmy nocami nasze racje. Mówiłem, że Beszt uważał, jakoby Szabtaj miał iskrę świętości, ale szybko przechwycił ją Samael, a tym samym pochwycił i Szabtaja. Reb Mordke machał wtedy rękami, jakby chciał odgonić od siebie te straszne słowa. I opowiedziałem mu to, co sam słyszałem u Beszta z czyichś ust, że ponoć przyszedł kiedyś do Beszta Szabtaj i prosił, żeby go naprawił, czuł bowiem, że sam jest wielkim i niegodnym grzesznikiem. Taka naprawa, czyli tikkun, polegała na tym, że święty łączył się z duszą grzesznika krok po kroku, poprzez wszystkie trzy postaci duszy – najpierw nefesz świętego, czyli dusza zwierzęca, łączył się z nefesz grzesznika, potem, gdy to się udało, ruah, czyli uczucia i wola świętego, łączyły się z ruah grzesznika, żeby w końcu neszama świętego, czyli boski aspekt, który w sobie nosimy, łączył się z neszama grzesznika. I gdy to się działo, Beszt poczuł, jak wiele grzechu i ciemności jest w tym człowieku zwanym Szabtajem, i odepchnął go od siebie, aż tamten spadł na samo dno szeolu.
Reb Mordke nie lubił tej opowieści. „Twój Beszt nic nie zrozumiał. Najważniejsze jest w Izajaszu”, mówił, a ja kiwałem głową, znałem bowiem i ja ten słynny wers z Księgi Izajasza 53,9, że Mesjaszowi grób wyznaczono między bezbożnymi.