Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
konwiami do studni żydowskiej na drugie podwórko.
W izbie nauki zawsze gwar i hałas, jakby to był jakiś targ, tylko że handluje się tu czym innym. I nigdy nie jest jasne, kto jest nauczycielem, a kto uczniem. Uczyć się od młodych, niedoświadczonych i niepopsutych książkami – to zalecenie reb Mordkego. Isochar idzie jeszcze dalej: choć pozostaje osią owego przybytku i wokół niego wszystko się kręci, to jednak ten bet midrasz jest najważniejszym miejscem, działa niczym ul czy mrowisko, a jeżeli panuje tu jakaś królowa, to jest nią chyba tylko Mądrość. Wiele tu wolno młodemu. Ma prawo i obowiązek zadawania pytań; żadne nie jest głupie i nad każdym trzeba się zastanowić.
Prowadzi się tu te same dyskusje, co we Lwowie czy w Lublinie, zmieniają się tylko okoliczności i otoczenie – odbywa się to nie w wilgotnej chałupie pełnej dymu, nie w izbie szkolnej o podłodze wysypanej trocinami i pachnącej drzewem sosnowym, lecz pod gołym niebem, na rozgrzanych kamieniach. Wieczorem dyskutujących zagłuszają cykady, tak że trzeba podnosić głos, żeby wypowiedzieć się jasno i zostać zrozumianym.
Isochar uczy, że istnieją trzy ścieżki naszego uduchowienia. Pierwsza jest ogólna i najprostsza. Podążają nią na przykład asceci muzułmańscy. Chwytają się oni każdego możliwego fortelu, żeby wyrugować ze swych dusz wszelkie formy naturalne, to znaczy jakiekolwiek obrazy świata ziemskiego. Bo te przeszkadzają formom prawdziwie duchowym – gdy taka forma pojawi się w duszy, należy ją odosobnić i tak potęgować w wyobraźni, aż urośnie i zajmie całą duszę, człowiek zaś stanie się zdolny do prorokowania. Powtarzają na przykład bez przerwy i bez końca imię Allach, Allach, Allach, aż słowo to zajmie całość ich umysłu – nazywają to „wygaszeniem”.
Druga ścieżka jest rodzaju filozoficznego i ma słodki zapach dla naszego rozumu. Polega na tym, że uczeń zdobywa wiedzę w jakiejś dziedzinie, na przykład w matematyce, potem w innych, aż w końcu dociera do teologii. Przedmiot, który zgłębił i którym zawładnął jego ludzki rozum, zapanowuje nad nim, a jemu się wydaje, że jest wielkim mistrzem we wszystkich tych dziedzinach. Zaczyna rozumieć różne skomplikowane związki i jest przekonany, że to na skutek poszerzenia i pogłębienia jego ludzkiej wiedzy. Nie wie jednak, że to litery pochwycone przez jego myśl i wyobraźnię tak na niego działają, swoim ruchem zaprowadzają w jego umyśle porządki i otwierają drzwi do niewyrażalnego uduchowienia.
Trzecia ścieżka polega na kabalistycznym przesuwaniu, wymawianiu, liczeniu liter – prowadzi do prawdziwego uduchowienia. Ta ścieżka jest najlepsza, daje poza tym wielką przyjemność, gdyż dzięki niej obcuje się blisko z samą istotą stworzenia i poznaje się, kim właśnie jest Bóg.
Nie jest jednak łatwo uspokoić się po takich rozmowach i Nachmanowi, gdy wypali z reb Mordkem ostatnią fajkę, stają przed zaśnięciem przed oczyma dziwne obrazy, w których pojawiają się to ule pełne świetlistych pszczół, to znów jakieś mroczne postaci, z których wychodzą inne. Iluzja. Nie może spać, a bezsenność potęguje niespotykany upał, do którego im, ludziom z Północy, trudno się przyzwyczaić. Niejeden raz nocą Nachman siedzi samotnie na skraju wysypiska śmieci i patrzy w rozgwieżdżone niebo. Pierwsza sprawa dla każdego adepta to zrozumieć, że Bóg, czymkolwiek on jest, nie ma nic wspólnego z człowiekiem i pozostaje tak daleki, że niedostępny jest ludzkim zmysłom. Podobnie jego zamiary. Nigdy się ludzie nie dowiedzą, o co mu chodzi.
Już po drodze słyszeli o Jakubie z ust podróżnych – że jest taki uczeń u Isochara i że jest już słynny wśród Żydów, choć nie bardzo wiadomo dlaczego. Czy dzięki swojej bystrości i dziwnemu zachowaniu, które łamie wszelkie ludzkie zasady? Czy może dzięki mądrości, niezwykłej u młodego człowieka? Podobno on sam ma się za prostaka i tak każe do siebie mówić: amoryc, prostak. Twierdzą, że nie lada z niego cudak. Opowiadają, że jako piętnastoletni może chłopiec, jeszcze w Rumunii, przyszedł jakby nigdy nic do gospody, gdzie pobierano cło od towarów, i zasiadłszy przy stole, polecił podać sobie wina i jedzenia, wyciągnął jakieś papiery, po czym rozkazał, żeby mu przyniesiono towary do oclenia, spisał je skrupulatnie, a pieniądze zabrał dla siebie. Byłby poszedł do więzienia, gdyby nie wstawiła się za nim jakaś bogata pani; kładąc wszystko na karb młodzieńczej swawoli, potraktowano go dzięki jej protekcji łagodnie.
Wszyscy, słuchając tego, uśmiechają się z aprobatą i poklepują się po plecach. Podoba się to również reb Mordkemu, Nachmanowi zaś to zachowanie bohatera wydaje się nieprzystojne i prawdę mówiąc, jest zdziwiony, że nie tylko reb Mordke, ale i inni chichoczą z zadowoleniem.
– Dlaczego tak was to zachwyca? – pyta rozeźlony.
Reb Mordke przestaje się śmiać i patrzy spode łba.
– A zastanów się, co w tym jest dobrego – mówi i sięga spokojnie po fajkę.
Dla Nachmana jest jasne, że ten Jakub oszukał ludzi i odebrał im ich pieniądze, które mu się wcale nie należały.
– Dlaczego jesteś po stronie tamtych? – pyta go reb Mordke.
– Bo ja też muszę oddawać pogłówne, choć nic złego nie zrobiłem. Więc mi żal tych ludzi, którym zabrano to, co do nich należało. Gdy przyjdzie prawdziwy poborca, będą musieli zapłacić jeszcze raz.
– A za co oni mają płacić, myślałeś?
– No jak to? – Nachmana dziwi to, co mówi jego mistrz. – Jak to „za co płacić”? – brakuje mu słów, tak bardzo to płacenie jest oczywiste.
– Płacisz za to, żeś Żyd, żyjesz na łasce pańskiej, królewskiej. Płacisz podatki, ale gdy ci się niesprawiedliwość dzieje, ani pan, ani król chętnie się za tobą nie wstawi. Czy gdzieś jest napisane, że twoje życie kosztuje? Że cenę ma twój rok i miesiąc i każdy dzień da się przeliczyć na złoto? – mówi reb Mordke, spokojnie i starannie nabijając fajkę.
Daje to Nachmanowi do myślenia jeszcze więcej niż teologiczne dysputy. Jak to się stało, że jedni płacą, a drudzy zbierają? Skąd to się wzięło, że jedni mają ogrom ziemi, której nawet objechać nie zdołają, a inni arendują od nich kawałek, za który płacą tak wiele, że im już na chleb nie starcza?
– Bo mają od swoich ojców i matek – mówi bez przekonania, gdy nazajutrz wracają do tej rozmowy. I już czuje, dokąd zmierza argumentacja reb Mordkego.
– A ojcowie skąd mieli? – pyta stary.
– Od swoich ojców? – mówi Nachman, nie kończąc tego ułomnego zdania, bo już rozumie, jak działa ta cała myślowa budowla, więc sam ciągnie, jakby był swoim własnym rozmówcą. – Albo się przysłużyli królowi i dostali ziemie na własność. Albo te ziemie kupili i teraz oddają je potomkom…
Na to w pół słowa wtrąca się zapalczywy jednooki Nussen:
– Ale mnie się wydaje, że ziemi nie powinno się ani sprzedawać, ani kupować na własność. Tak samo jak wody i powietrza. I ogniem też nie pohandlujesz. To są rzeczy dane nam od Boga, nie każdemu z osobna, ale wspólne. Jak niebo i słońce. Czy słońce jest czyjeś, czy gwiazdy do kogoś należą?
– No nie, bo nie dają pożytku. To co niesie korzyść człowiekowi, musi być czyjąś własnością… – próbuje Nachman.
– A jakże to słońce pożytku nie niesie! – wykrzykuje Jeruchim. – Gdyby tylko umiały go dosięgnąć ręce chciwych, zaraz by je na kawałki pocięły, w skarbcu pochowały i w odpowiednim czasie sprzedawały innym.
– A jeszcze ziemię dzieli się jak martwe ciało zwierzęcia, zawłaszcza, pilnuje i strzeże – mruczy do siebie reb Mordke, ale coraz bardziej zajmuje go palenie fajki i wiadomo, że zaraz odpłynie w swoje