Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
ty tam napisał? – pyta ojca Chaja natarczywym szeptem. Rozespana, w nocnej koszuli i chustce na głowie, przybiegła tutaj na jego wezwanie. Elisza jest strapiony, zmarszczki na jego czole układają się w miękkie fale, ich wzór przyciąga wzrok Chai. Ojciec zawsze tak wygląda, kiedy czuje się winny.
– Ty wiesz, co napisałem – mówi. – Zatrzymałem ją.
– Powiesiłeś jej to na szyi?
Ojciec przytakuje.
– Ojcze, miałeś to włożyć do pudełka i zamknąć na kluczyk.
Elisza bezradnie wzrusza ramionami.
– Jesteś jak dziecko – mówi Chaja, jednocześnie czule i ze złością. – Jak mogłeś. Tak jej to po prostu założyłeś na szyję? I gdzie to jest?
– Nie ma, zniknęło.
– Nic nie znika tak o!
Chaja bierze się do szukania, ale widzi, że to nie ma sensu.
– Zniknęło, szukałem.
– Ona to zjadła – mówi Chaja. – Połknęła.
Ojciec milczy wstrząśnięty, a potem bezradnie pyta:
– Co można zrobić?
– Nie wiem.
– Kto jeszcze o tym wie? – pyta córka.
Elisza Szor zastanawia się. Ściągnął z głowy futrzaną czapkę i trze czoło. Włosy ma długie, rzadkie, spocone.
– Ona teraz nie umrze – mówi Szor do córki z rozpaczą w głosie.
Na twarzy Chai pojawia się dziwny wyraz niedowierzania i zaskoczenia, które z każdą chwilą zmieniają się w rozbawienie. Śmieje się najpierw cichutko, potem coraz głośniej, w końcu jej niski, głęboki śmiech wypełnia małą izbę i przenika drewniane ściany. Ojciec zatyka jej usta.
Jenta umiera i nie umiera. Właśnie tak: „umiera i nie umiera”. W ten sposób tłumaczy to uczona Chaja:
– To wygląda zupełnie tak samo jak w Zoharze – powiada z ukrywaną irytacją, bo wszyscy robią z tego wydarzenie. Ludzie z Rohatyna zaczynają schodzić się do ich domu i zaglądają przez okienka do środka. – W Zoharze jest wiele takich określeń, sprzecznych na pierwszy rzut oka, ale gdy popatrzy się rozważniej, stanie się jasne, że istnieją rzeczy nieprzeniknione dla rozumu i naszych porządków. Czy nie w ten sam sposób zaczyna swoją perorę Starzec z Zoharu? – Chaja mówi to do kilkorga zmęczonych, lecz zaufanych gości, którzy tu przyszli, wietrząc jakiś cud. Przydałby się bardzo. Jest między nimi Izrael z Korolówki, wnuk Jenty, który ją tu przywiózł. Ten wydaje się najbardziej niespokojny i zmartwiony.
Chaja recytuje: „Kimże są istoty, które gdy wstają, schodzą, a gdy schodzą, wspinają się; i dwie będące jedną, a jedna, która jest trzema”.
Słuchający kiwają głowami, jakby tego się właśnie spodziewali i słowa Chai ich uspokoiły. Tylko Izrael nie wydaje się zadowolony z tej odpowiedzi, bo naprawdę nie wie, czy Jenta żyje, czy nie. Już zaczyna swoje pytanie:
– Ale…
Chaja, zawiązując pod brodą grubą wełnianą chustkę, bo zrobiło się zimno, odpowiada mu zniecierpliwiona:
– Ludzie zawsze chcieliby, żeby było prosto. Tak albo tak. Białe albo czarne. To głupcy. Bo przecież świat zrobiony został z niezliczonych odcieni szarości. Możecie ją zabrać do domu – zwraca się do Izraela.
Potem szybkim krokiem przechodzi przez podwórko i znika w przybudówce, gdzie leży Jenta.
Po południu znowu przychodzi medyk Aszer Rubin i bada babkę dokładnie. Pyta, ile ma lat. Dużo, odpowiadają zgodnie. Rubin w końcu mówi, że zdarza się coś takiego, że to śpiączka i żeby jej broń Boże nie traktować jak zmarłą, lecz jak śpiącą. Ale z jego miny wynika, że sam nie bardzo wierzy w to, co mówi.
– Prawdopodobnie sama umrze we śnie – dodaje jakby na pocieszenie.
Po weselu, gdy goście się rozjeżdżają i drewniane koła ich wozów żłobią pod domem Szorów głębokie koleiny, Elisza Szor podchodzi do fury, na której ułożono Jentę. Kiedy nikt nie patrzy, mówi do niej cicho:
– Nie bądź na mnie zła.
Nie odpowie mu, to oczywiste. Podchodzi też Izrael, jej wnuk. Ma żal do Szora – mógłby babkę zatrzymać i pozwolić jej tu umrzeć. Kłócili się o to z Soblą, bo ona babki zostawić nie chciała. Sobla szepcze teraz do niej: „Babciu, babciu”. Ale nie ma odpowiedzi ani reakcji. Ręce Jenta ma zimne, rozcierali je, ale się nie rozgrzały. Oddycha jednak równo, choć powoli. Aszer Rubin mierzył jej tętno kilka razy i nie mógł uwierzyć, że jest tak powolne.
Elisza daje im dodatkową furę wyścieloną sianem. Cała rodzina z Korolówki zasiada teraz w dwóch wozach. Siąpi deszcz i derki, którymi przykryta jest stara, nasiąkają wodą, więc mężczyźni budują prowizoryczny daszek. Jenta wygląda tam jak prawdziwy trup, dlatego po drodze, gdy widzą ich ludzie, od razu odmawiają modlitwę, a goje żegnają się znakiem krzyża.
Na postoju w Podhajcach jej prawnuczka Pesełe, córeczka Izraela, przypomina sobie, jak trzy tygodnie temu przystanęli tutaj na odpoczynek i babcia, jeszcze zdrowa i przytomna, opowiadała im historię o koźle podhajeckim. Teraz Pesełe, pochlipując, próbuje opowiedzieć ją tak samo jak babka. Słuchają jej w milczeniu i zdają sobie sprawę – co wyciska z ich oczu jeszcze więcej łez – że to było ostatnie, co Jenta opowiadała. Czy chciała im przez tę historię coś przekazać? Jakąś tajemnicę? Wtedy opowieść była zabawna – teraz wydaje im się dziwaczna i niezrozumiała.
– Tu niedaleko, w Podhajcach, pod zamkiem żyje kozioł – mówi słabym głosem Pesełe. Kobiety uciszają się wzajemnie. – Teraz go nie zobaczycie, bo nie lubi on ludzi i żyje samotnie. Jest to bardzo uczony kozioł, mądre zwierzę, które wiele widziało rzeczy dobrych i strasznych. Ma trzysta lat.
Wszyscy rozglądają się wokół mimowolnie, szukając wzrokiem kozła. Widzą tylko wyschłą, zbrązowiałą trawę, gęsie kupy i wielką bryłę ruin podhajeckiego zamku. Kozioł musi mieć z tym wszystkim coś wspólnego. Pesełe obciąga spódnicę na swoje podróżne skórzane buty z ostrym noskiem.
– W takich ruinach rośnie dziwna trawa, boża trawa, bo nikt jej nie sieje i nikt nie kosi. Trawa zostawiona w spokoju też nabiera własnej mądrości. Więc tylko taką trawą żywi się ten kozioł, żadną inną. Jest nazirem, który ślubował nieobcinanie włosów i niedotykanie ciał zmarłych, i zna się na tej trawie. Nigdy nie przełknął innej, jak tylko tę spod zamku w Podhajcach, mądrą trawę. Dlatego i on stał się mądry, a jego rogi rosły i rosły. Nie były to jednak zwykłe rogi, takie jakie ma inne bydło. Te były miękkie, wiły się i skręcały. Mądry kozioł ukrywał swoje rogi. Za dnia nosił je skręcone tak, że wyglądały na całkiem zwyczajne. Jednak w nocy wychodził, o tam, na ten szeroki stopień zamku, na ten zawalony dziedziniec i stamtąd sięgał rogami do nieba. Wyciągał je wysoko, wysoko, stawał na tylnych nogach, żeby być jeszcze wyżej, i w końcu zahaczał czubki rogów o kraj młodego, rogatego jak i on księżyca i pytał: „Co tam słychać, księżycu? Czy nie nadszedł jeszcze czas na nadejście Mesjasza?”. Księżyc oglądał się wtedy na gwiazdy, a one zatrzymywały się na chwilę w swojej wędrówce. „Mesjasz już nadszedł, jest w Smyrnie, czyżbyś tego nie wiedział, mądry koźle?” „Wiem, miły księżycu. Chciałem się tylko upewnić”.
Tak sobie rozmawiali przez całą noc, a rano, gdy wstało słońce, kozioł zwijał