Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
wilk wokół zamkniętych w jaskini – mówiłem. – Szuka najmniejszej dziury, by się tam dostać, do tych słabych świetlistych postaci żyjących w świecie cienia. Niucha, sprawdza każdą szczelinę, każdy otwór, czuje nas w środku. Krąży jak kochanek trawiony pożądaniem, żeby wypełnić światłem te delikatne istoty, niczym podziemne grzyby. A ludzie, owe drobne, kruche i zagubione byty, zostawiają mu znaki – znaczą oliwą kamienie, korę drzew, futryny drzwi, robią sobie olejem znak na czole, żeby duch mógł lepiej tam wniknąć.
„Dlaczego duch tak lubi oliwę? Skąd to pomazanie? Czy dlatego że większy ma poślizg i łatwość, gdy wchodzi w materię?”, zapytał raz Jakub i wszyscy uczniowie wybuchnęli śmiechem. I ja też, bo było to tak śmiałe, że nie mogło być niemądre.
A wszystko stało się nagle. Jakub dostał nagle wzwodu, a jego skóra pokryła się potem. Miał dziwnie wytrzeszczone, niewidzące oczy i jakby b r z ę c z a ł. Potem nagle rzuciło go na ziemię i tam pozostał w dziwnej, skręconej pozycji, trzęsąc się na całym ciele. W pierwszym naturalnym odruchu zrobiłem ku niemu krok, żeby go ratować, ale powstrzymała mnie niespodziewanie silna dłoń reb Mordkego. Trwało to chwilę. Potem spod Jakuba zaczęła powoli wypływać struga moczu. Trudno mi o tym pisać.
Nigdy nie zapomnę tego, com tam widział, i nigdy nie zobaczyłem już niczego tak prawdziwego, co by świadczyło, jak bardzo w ziemskiej, cielesnej, materialnej postaci jesteśmy obcy duchowi.
Rozdział 9
Mapa wpływów tureckich z połowy XVIII wieku to obszar poznaczony z rzadka rozrzuconymi miastami. Najwięcej osad ulokowało się wzdłuż rzek, a zwłaszcza Dunaju; na mapie wyglądają jak kleszcze przyssane do żył. Dominuje tu żywioł wody – wydaje się obecny wszędzie. Imperium zaczyna się od Dniestru na północy, liże brzegi Morza Czarnego na wschodzie i sięga na południu po Turcję i Ziemię Izraela, a dalej ciągnie się wokół Morza Śródziemnego. Niewiele brakuje, by zatoczyło krąg.
I gdyby można było znaczyć na takiej mapie ludzkie ruchy, to okazałoby się, że wędrujący zostawiają po sobie ślady chaotyczne, a przez to nieprzyjemne dla oka. Zygzaki, pokrętne spirale, koślawe elipsy – dowody podróży w interesach, pielgrzymek, wypraw kupieckich, odwiedzin u rodzin, ucieczek i tęsknot.
Kręci się tu wielu złych ludzi, niektórzy są bardzo okrutni. Rozkładają na gościńcu kilim, a obok wbijają w ziemię włócznie – to znak, że należy tam złożyć okup, nie ujrzawszy nawet twarzy złoczyńcy. Jeżeli tego nie zrobisz, z zarośli wylecą inne włócznie, a za nimi zbóje i mieczami posiekają cię na kawałki.
Niebezpieczeństwa nie zrażają jednak podróżnych. Ciągną więc karawany z belami bawełny na wozach. I całe rodziny na furach w odwiedziny do krewnych. Idą głupcy boży, wygnańcy, pomyleńcy, którzy już tyle przeżyli, że jest im wszystko jedno i haracze dla rozbójników mają za nic. Ciągną też oddziały sułtańskich namiestników, wolno i leniwie, zbierając podatki, którymi szczodrze obdzielają siebie i swoich zauszników. Wloką się haremy paszów, zostawiając za sobą zapach olejków i pachnideł. Idą pasterze ze stadami przeganianego na południe bydła.
Nikopol jest niedużym miastem położonym na południowym brzegu Dunaju, odprawiają się tutaj promy do Turnu, wołoskiego miasteczka, zwanego też Wielkim Nikopolem, po drugiej stronie szeroko rozlanej rzeki. Każdy, kto podróżuje z południa na północ, musi tutaj przystanąć, sprzedać część wiezionych towarów lub wymienić je na inne. Dlatego w mieście jest ruch i handel ma się dobrze. Tutaj, w Nikopolu, Żydzi mówią ladino, językiem, który szedł wraz z nimi, wygnańcami, z Hiszpanii, przejmował po drodze nowe słowa, zmieniał brzmienie i w końcu stał się tym, czym jest – mową sefardyjskich Żydów na Bałkanach. Niektórzy złośliwie nazywają go popsutym hiszpańskim. Ale dlaczego popsutym? Wszak to język piękny. Wszyscy tutaj tak mówią, choć czasem przechodzą na turecki. Jakub wychował się na Wołoszczyźnie, więc zna ladino dobrze, lecz świadkowie ślubu, reb Mordke z Pragi i Nachman z Buska, nawet nie próbują używać tych swoich kilku słów i wolą już zostać przy hebrajskim i tureckim.
Wesele trwało siedem dni, od 24 dnia miesiąca sivan 5512 roku, czyli 6 czerwca 1752. Ojciec panny młodej, Towa, zapożyczył się na ten cel i już się martwi, że prawdopodobnie wpadnie w finansowe tarapaty, a i tak ostatnio nie powodzi mu się najlepiej. Posag jest marny, ale dziewczyna śliczna i zapatrzona w męża. Nie ma się czemu dziwić – Jakub jest wesoły i dowcipny, na dodatek zgrabny jak jeleń. Już pierwszej nocy doszło do skonsumowania związku, tak przynajmniej chwali się pan młody, i to kilka razy; jej nikt nie pyta. Zdziwiona tym wtargnięciem o dwanaście lat starszego męża w senne rabatki swojego ciała, pytająco patrzy w oczy matki i sióstr. A więc to tak?
Dostała nowy strój jako mężatka; nosi się po turecku – miękkie szarawary, na to tunika turecka haftowana w róże i zdobiona drogimi kamieniami, i jeszcze piękny szal z kaszmirowej wełny, teraz porzucony na balustradzie, bo jest bardzo gorąco.
Naszyjnik, który dostała od męża, jest tak cenny, że zaraz go zabrano i schowano w skrzyni. Chana zaś ma specjalny posag – prestiż rodziny, zaradność braci, księgi napisane przez ojca, pochodzenie matki z portugalskich Żydów, swoją senną urodę i łagodność, którą zachwyca Jakuba, przyzwyczajony jest bowiem do kobiet szczupłych, hardych i bezczelnych, o silnej woli, jak Żydówki z Podola, jego babka, jego siostry i kuzynki, albo do dojrzałych wdów, którym pozwalał się rozpieszczać w Smyrnie. Chana jest łagodna jak łania. Oddaje mu się z miłości, nic nie bierze dla siebie, tego ją dopiero nauczy. Oddaje mu się ze zdziwieniem w oczach, to Jakuba podnieca. Ogląda go dokładnie, jak konia, którego mogłaby dostać w prezencie. Jakub drzemie, a ona sprawdza dokładnie jego palce, skórę na plecach, bada ślady po ospie na jego twarzy, nawija na palec jego brodę, a w końcu, nabrawszy odwagi, patrzy ze zdziwieniem na jego genitalia.
Zdeptany ogródek, przewrócone ogrodzenie, piasek naniesiony do wnętrza domu przez tańczących, którzy wychodzili na zewnątrz, by się ochłodzić, i wnosili zapowiedź pustyni na podłogi zasłane kilimami i poduszkami. Brudne naczynia jeszcze niesprzątnięte, choć kobiety uwijają się od rana, zapach moczu w sadzie, resztki jedzenia rzucone kotom i ptakom, do cna obgryzione kosteczki – tyle tylko zostało z uczty, która trwała kilka dni. Nachmana boli głowa, chyba przesadził z nikopolskim winem. Leży w cieniu figowca i przygląda się Chanie, gdy ta – a to nie przystoi młodej mężatce – dłubie patykiem w ścianie domu, w której zagnieździły się osy. Zaraz narobi kłopotu sobie i im wszystkim, będą musieli uciekać. Jest naburmuszona, że dopiero co skończyło się wesele, a oni już chcą jechać. Ledwie zdołała przyjrzeć się swojemu mężowi, a on już pędzi dalej.
Nachman udaje, że drzemie, ale patrzy na Chanę spod oka. Chyba jej nie lubi. Wydaje mu się taka nijaka. Kim jest ta, która dostaje się Jakubowi? Nie umiałby jej opisać, gdyby wrócił do swoich Resztek. Nie wie, czy jest mądra, czy głupia, wesoła czy melancholijna, czy łatwo wpada w złość, czy przeciwnie – ma łagodny charakter. Nie wie, jak może być żoną ta dziewczyna o okrągłej twarzy i zielonkawych oczach. Tutaj nie ścina się mężatkom włosów, więc widać, jakie są bujne i piękne, ciemnobrązowe jak kaffa. Ma ładne dłonie o długich wąskich palcach i bujne biodra. Zdaje się mieć o wiele więcej niż te swoje czternaście lat. Wygląda na dwadzieścia, na kobietę. I tak właśnie należy ją opisać – że jest ładna i krągła. Wystarczy. A jeszcze kilka dni temu patrzył na nią jak na dziecko.
Przygląda się też bratu bliźniakowi Chany, Chaimowi – widać między nimi podobieństwo, które wywołuje dreszcz. On jest mniejszy, drobniejszy, żywszy, twarz ma bardziej pociągłą, a włosy w chłopięcym nieładzie,