Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
plecach, poruszać się w obłoku ich zapachu – cierpkiego młodzieńczego potu, wiatru, kurzu. Jakub ma na twarzy zawadiacki uśmieszek, który sprawia, że przypomina rozbawionego chłopca. Moliwda łapie na moment jego spojrzenie i chce podnieść dłoń, żeby mu pomachać, ale tamten już się odwraca. Umykają przed tym orszakiem przekupki z owocami i sprzedawcy placków. Nagle cały pochód na chwilę przystaje, Moliwda nie widzi, co się tam dzieje z przodu, ale cierpliwie czeka, aż rzecz się wyjaśni; kupuje sobie placek polany słodkim syropem i zjada go ze smakiem. A tam na przodzie jakiś zgiełk, podniesione głosy, wybuch śmiechu. Kolejna awantura Jakuba. O co tym razem poszło, nie wiadomo.
Pochodzi ze Żmudzi, z ojca husarza w wojsku koronnym. Ma pięciu braci: jeden z nich jest wojskowym, dwóch – księżmi, a o dwóch kolejnych nie wie nic. Z księży jeden mieszka w Warszawie, raz do roku piszą do siebie.
Nie ma go w Polsce od ponad dwudziestu lat. Musi się już wysilać, żeby złożyć w miarę zgrabne zdanie w ojczystym języku, ale jakimś cudem wciąż myśli po polsku. Na wiele jednak spraw brakuje mu słów. A ponieważ sporo przeżył, nie starcza mu polszczyzny na opisanie siebie samego. Robi to za pomocą mieszaniny greckiego i tureckiego. Teraz, gdy pracuje dla Żydów, dochodzą do tego słowa hebrajskie. Moliwda opisany tymi językami jawi się hybrydą, jakimś dziwnym stworem z antypodów.
Po polsku potrafi opowiedzieć o dzieciństwie w domu stolnika kowieńskiego Dominika, wuja Kossakowskiego, który po nagłej śmierci obojga jego rodziców wziął go razem z pięcioma braćmi na wychowanie. Wuj był wymagający i miał ciężką rękę. Gdy złapał na kłamstwie czy krętactwie, bił na odlew całą dłonią w twarz. W razie większych przewinień (gdy na przykład Antoni wyjadł trochę miodu z kanki, a żeby się nie wydało, dolał wody, co sprawiło, że miód się popsuł) wyciągał skądś batog rzemienny, chyba do biczowania, bo bardzo świętobliwa była ta rodzina, i ciął przez nagie plecy i pośladki. Najbardziej krzepkiemu z braci przeznaczył karierę wojskową, dwóch spokojniejszych i bardziej spolegliwych wysłał na księży, lecz Antoni ani na wojskowego, ani na księdza się nie nadawał. Kilka razy uciekał z domu i służba ścigała go potem po wsi albo wygrzebywała z chłopskich stodół, gdzie zmęczony płaczem usypiał w sianie. Ciężkie i dotkliwe były metody wychowawcze wuja Dominika, ale w końcu pojawiła się nadzieja, że Antoni wyjdzie na ludzi. Wpływowy wuj dobrze go przecież wykształcił i piętnastoletniego zaprotegował do kancelarii króla Stanisława Leszczyńskiego. Sprawiono mu odpowiednie ubranie, zakupiono kuferek i buty. Dostał komplety bielizny, chustek do nosa i tak pojechał do Warszawy. Nikt bliżej nie wiedział, co miałby tam robić taki wyrostek, toteż swym ładnym pismem przepisywał dokumenty i świecom obcinał knoty. Opowiadał pisarczykom, że wuj znalazł go w lesie żmudzkim, gdzie przez parę lat wychowywała go wilczyca, stąd dobrze zna język i psi, i wilczy, że jest synem sułtana, poczętym, gdy ten incognito peregrynował do Radziwiłłów. W końcu, gdy nie chciało mu się już przepisywać raportów, schował cały ich plik za ciężki mebel pod oknem, gdzie z powodu nieszczelności szyb zawilgły i zniszczały. Były też inne sztubackie przewinienia, jak to, gdy go starsi koledzy upili i porzucili w burdelu na Powiślu, a on o mało nie umarł i dochodził do siebie trzy dni. Wreszcie zabrał pieniądze, które mu nieopatrznie powierzono, i przez czas jakiś królował na Powiślu, dopóki mu reszty nie ukradziono, a jego nie pobito.
Moliwda często ostatnio myśli, co by było, gdyby został w kancelarii, i kim by teraz był – może panem, stołecznym urzędnikiem królewskim, pod nowym królem, który rzadko bywał w Rzeczpospolitej, najczęściej pojawiał się w przygranicznej Wschowie. A teraz kim jest?
Powiedziano mu w kancelarii, żeby się tam więcej nie pokazywał, i zawiadomiono wuja. Ten przyjechał po synowca, lecz nie śmiał go już obić, jak to robił do tej pory – młody Antoni był przecież, bądź co bądź, urzędnikiem królewskim.
Wysłał go więc za karę do posagowego majątku jego świętej pamięci matki, jako że był zarządzany tylko przez miejscowego ekonoma, i tam kazał się przyuczać do agronomii – do uprawy ziemi, żniw, wykotów owiec, hodowli kur. Majątek nazywał się Bielewicze.
Antoni, wciąż nastoletni, młody pan, przyjechał tam pod koniec zimy, kiedy ziemia była jeszcze zamarznięta. Przez pierwsze tygodnie był tak pełen poczucia winy i straconych szans, że prawie nie wychodził z domu, modląc się żarliwie i myszkując po pustych pokojach w poszukiwaniu śladów zmarłej matki. Dopiero w kwietniu pojechał po raz pierwszy do młyna.
Młyn w Bielewiczach był arendowany przez Mendla Kozowicza, który miał same córki, a jedna z nich nazywała się Malka i już była przyrzeczona jakiemuś łachmycie. Wkrótce miało się odbyć ich wesele. Antoni jeździł tam codziennie, niby z ziarnem, niby sprawdzić, jak idzie mielenie, nagle zrobił się z niego bardzo wielki gospodarz, potem doglądał mielenia tego ziarna i sprawdzał mąkę. Brał ją w palce, szczyptę po szczypcie, podnosił do nosa, czy żyto nie zatęchłe, wychodził oprószony mąką, jakby postarzały. Ale wszystko to czynił nie dla mąki, tylko z powodu owej Malki. Powiedziała mu, że jej imię znaczy królowa, choć na królową nie wyglądała, raczej na królewnę – drobna, szybka, czarnooka, o niebywale suchej i ciepłej skórze, niczym jaszczurka, tak że gdy raz otarły się o siebie ich ramiona, Antoni usłyszał szelest i trzask.
Nikt nie zauważył, że romans trwa, może przez te chmury mąki w powietrzu, a może dlatego, że dziwny to był związek. Zakochało się w sobie dwoje dzieci. Ona starsza była od niego niewiele, wystarczająco dużo jednak, żeby podczas wspólnych spacerów pokazywać mu, pod którymi kamieniami są raki i gdzie rosną rydze w zagajniku. To raczej jakby się dwoje sierot połączyło.
W czas żniw letnich nikt nie widział Antoniego w polu, a i w domu rzadko bywał. Na żydowski Nowy Rok, we wrześniu, już było jasne, że Malka jest w ciąży, i ktoś poradził mu, jakiś szaleniec, żeby ją porwał, ochrzcił i ożenił się z nią, wtedy obie rodziny zostaną postawione przed nieodwołalnym, co zgasi ich gniew.
Więc rzeczywiście porwał ją z domu, zawiózł do miasta i tam, przekupiwszy księdza, iżby ją pospiesznie ochrzcił, wziął z nią ślub. Sam był świadkiem jej chrztu, drugim zaś – zakrystian. Na imię dali jej Małgorzata.
To wszakże było mało. To było nic. Gdy tak stali koło siebie przed ołtarzem, rzekłby ktoś – najlepiej taki jak Jenta, która wszystko widzi – że to chłopiec i dziewczyna w podobnym wieku. Ale w rzeczywistości była między nimi przepaść nie do zasypania, przepaść tak głęboka, że sięga do samego środka ziemi, albo i dalej. Trudno ją słowami wytłumaczyć. Powiedzieć, że ona Żydówka, a on chrześcijanin – to mało. To niewiele znaczy, bo w istocie reprezentują jakby dwa rodzaje ludzi, czego na pierwszy rzut oka nie widać, dwie istoty łudząco do siebie podobne, ale skrajnie odmienne: ona wszakże nie zostanie zbawiona, a on będzie żył wiecznie. Więc ona, jeszcze wciąż w swojej postaci, już jest popiołem i zjawą. Z kolei z punktu widzenia młynarza Kozowicza, który arenduje młyn od pana Dominika – różnią się jeszcze bardziej: Malka jest prawdziwym człowiekiem, Antoni zaś tworem do człowieka tylko podobnym, fałszywym i w prawdziwym świecie niewartym nawet uwagi.
Młodzi, jakby nieświadomi tych różnic, pokazali się w młynie w Bielewiczach, ale tylko raz. Od początku stało się jasne, że nigdy nie będzie tu dla nich miejsca. Ojciec Malki tak lamentował, że osłabł i zachorował. Malkę usiłowano uwięzić w piwnicy, lecz uciekła.
Antoni z młodą żoną wprowadzili się więc do dworu, do Bielewicz, ale jak się okazało, zaledwie na parę miesięcy.
Z rezerwą powitała ich służba. Do Malki zaraz zaczęły przychodzić jej siostry; coraz śmielej zaglądały pod serwety, szperały w szufladach, gładziły kapy. Siadały z nimi do