Ogród bestii. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
rozejrzał się po alei. Nikt nie nadchodził.
Pytanie wydawało się absurdalne wobec leżącego między nimi ciała, jednak Paul musiał je zadać.
– Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?
– Sto trzydzieści osiem… – odrzekł szybko Morgan. – Nie, chyba lepiej dwieście pięćdziesiąt cztery.
Paul spojrzał na ciało.
– A więc kim jest ten?
– Sprawdźmy. – Morgan pochylił się nad zwłokami i zaczął przetrząsać kieszenie mężczyzny.
– Będę uważał, czy ktoś idzie – rzekł Paul.
– Dobrze.
Paul cofnął się o krok. Nagle odwrócił się i przyłożył lugera z tyłu głowy Morgana.
– Nie ruszaj się.
Ten znieruchomiał.
– O co chodzi?
– Daj mi swój paszport – powiedział po angielsku Paul.
Wziął dokument, z którego wynikało, że mężczyzna to rzeczywiście Reginald Morgan. Mimo to, oddając paszport, nie cofnął lufy pistoletu.
– Opisz mi senatora. Po angielsku.
– Tylko ostrożnie ze spustem, jeśli można – powiedział mężczyzna. Sądząc z głosu, pochodził z Nowej Anglii. – W porządku, opisać senatora? Ma sześćdziesiąt dwa lata, jest siwy, na nosie widać mu więcej żyłek, niż powinno, głównie dzięki szkockiej. Jest chudy jak szczapa, mimo że potrafi zjeść cały stek z kostką u Delmonica w Nowym Jorku albo u Erniego w Detroit.
– Co pali?
– W zeszłym roku, kiedy go ostatni raz widziałem, nic nie palił. Z powodu żony. Ale mówił, że zamierza znowu zacząć. Kiedyś palił dominikańskie cygara, które cuchnęły jak palone opony. Daj spokój, stary. Nie chcę umrzeć dlatego, że jakiś staruszek wrócił do nałogu.
Paul opuścił broń.
– Przepraszam.
Morgan wrócił do przeszukiwania zwłok, jak gdyby próba, której poddał go Paul, nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia.
– Wolę pracować z kimś ostrożnym, choćby miał mnie obrażać, niż z kimś nierozważnym, kto będzie miły. Dzięki temu obaj dłużej pożyjemy. – Przetrząsnął kieszenie zastrzelonego. – Mamy już jakichś gości?
Paul wyjrzał w Dresden Allee i popatrzył w obie strony.
– Żadnych.
Dostrzegł, że Morgan wpatruje się z niezadowoleniem w coś, co znalazł w kieszeni trupa.
– Kurczę – rzekł z westchnieniem Morgan. – Mamy kłopot.
– Co się stało?
Pokazał mu jakąś urzędowo wyglądającą kartę opatrzoną u góry pieczęcią z orłem i swastyką poniżej. Obok widniały litery „SA”.
– Co to znaczy?
– Znaczy to tyle, przyjacielu, że chociaż jesteś w mieście niecały dzień, zdążyliśmy już zabić szturmowca.
6
Kogo? – zapytał Paul Schumann.
Morgan westchnął.
– Członka Sturmabteilung. Szturmówki. Inaczej „brunatnych koszul”. To rodzaj własnej armii partii. Można ich nazwać bandą Hitlera. – Pokręcił głową. – Gorzej dla nas, że facet nie miał munduru. To oznacza, że należał do brunatnej elity. Ważniejszych szturmowców.
– Jak się o mnie dowiedział?
– Nie jestem pewien, czy chodziło mu akurat o ciebie. Siedział w budce telefonicznej i przyglądał się wszystkim na ulicy.
– Nie zauważyłem go – rzekł Paul, zły na siebie za niedopatrzenie. Nic tu nie grało; nie wiedział, na co zwracać uwagę, a co lekceważyć.
– Kiedy tylko wszedłeś w aleję – ciągnął Morgan – ruszył za tobą. Chyba uznał za swój obowiązek sprawdzić, co kombinuje jakiś obcy w okolicy. Brunatne koszule mają pod kontrolą swoje rejony. Ten pewnie należał do niego. – Morgan zmarszczył brwi. – Mimo to zwykle nie są aż tak czujni. Pytanie, dlaczego wyższy szturmowiec zajmuje się zwykłymi obywatelami? Zostawiają to swoim podwładnym. Może ogłoszono jakiś alarm. – Spojrzał na zwłoki. – W każdym razie mamy kłopot. Kiedy brunatne koszule się dowiedzą, że ich człowiek został zabity, będą szukać, dopóki nie odnajdą mordercy. Och, a oni potrafią szukać. W mieście są ich dziesiątki tysięcy. Jak karaluchów.
Szok po zabójstwie minął i instynkty Paula odżyły. Wyszedł ze ślepego zaułka do Dresden Allee. Nadal nikt nie nadchodził. Okna były ciemne. Wszystkie drzwi zamknięte. Paul dał znak Morganowi i ruszył do wylotu alei, a potem wyjrzał zza węgła, spoglądając w stronę piwiarni. Wszystko wskazywało na to, że żaden z ludzi na ulicy nie słyszał strzału.
Wrócił i poinformował Morgana, że jest spokojnie, po czym dodał:
– Łuska.
– Co?
– Łuska z pocisku. Z twojego pistoletu. – Spojrzeli na bruk i Paul dostrzegł małą żółtą tuleję. Podniósł ją przez chusteczkę i wytarł na wypadek, gdyby były na niej odciski palców Morgana, a potem wrzucił do kratki ściekowej. Usłyszał brzęk i po chwili cichy plusk.
Morgan skinął głową.
– Mówili, że jesteś dobry.
Ale nie na tyle, żeby nie dać się przyłapać w Stanach z powodu podobnego kawałka mosiądzu.
Morgan otworzył wyszczerbiony scyzoryk.
– Odetniemy metki z jego ubrań. Zabierzemy wszystkie rzeczy osobiste. Potem jak najszybciej się stąd ulotnimy. Zanim go znajdą.
– Oni czyli kto? – zapytał Paul.
Morgan zaśmiał się głucho.
– Dzisiaj w Niemczech „oni” to wszyscy.
– Czy członek szturmówki ma tatuaż? Na przykład swastykę? Albo litery „SA”?
– Możliwe.
– Trzeba poszukać. Na rękach albo piersi.
– A jeżeli znajdę? – spytał Morgan, marszcząc brwi. – Co można zrobić z tatuażem?
Paul bez słowa pokazał scyzoryk.
– Chyba żartujesz.
Mina Paula świadczyła, że ani mu w głowie żarty.
– Nie zrobię tego – szepnął Morgan.
– Wobec tego ja to zrobię. Jeżeli nie mają go zidentyfikować, musimy. – Paul ukląkł na bruku i rozpiął marynarkę i koszulę trupa. Rozumiał opory Morgana, ale żołnierz mafii to robota jak każda inna. Albo poświęcasz się jej w stu procentach, albo szukaj sobie innej. A nawet maleńki tatuaż oznaczał różnicę między życiem a śmiercią.
Okazało się jednak, że nie będzie obdzierania ze skóry. Zastrzelony nie miał na ciele żadnych znaków.
Nagle rozległ się krzyk.
Obaj mężczyźni zamarli. Morgan spojrzał w głąb alei. Jego dłoń machinalnie powędrowała do pistoletu. Paul także chwycił lugera, którego zabrał szturmowcowi.
Znów usłyszeli wołanie. Potem zapadła cisza zakłócana jedynie odgłosami