Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew NienackiЧитать онлайн книгу.
w zamyśleniu potrząsnął głową.
– Już trzecia osoba pyta mnie o tę dachówkę – stwierdził. – Czy ludzie w Skiroławkach nie mają większego zmartwienia?
– Niech pan się cieszy, że nie mamy większych zmartwień – zaznaczył doktor.
Podeszła do nich pani Basieńka, niosąc półmisek z cielęcymi nóżkami w galarecie.
– A może tak, doktorze, wyruszymy na świeże powietrze? – zwróciła do Niegłowicza buzię podobną do mysiego pyszczka. – Pamiętacie panowie, jak to było ładnie w ubiegłym roku?
– I niech pani wie, panno Józiu – grzmiał pisarz Lubiński – że ludzie w wielkich miastach, choć niby to rozumieją i zazdroszczą artyście owej prowincjonalnej ciszy, pięknych widoków i spokoju, w gruncie rzeczy lekceważą go, pogardzają nim, mają za nic i posądzają o sprawy zdrożne.
– O tak, tak – szepnęła panna Józia, spoglądając ku półmiskowi z cielęcymi nóżkami.
I poszukała wzrokiem doktora Niegłowicza, który być może – on jeden w tym towarzystwie – zachęciłby ją do sięgnięcia po zimne nóżki, podał ocet, zaznaczając, że jego nadmiar prowadzi do anemii. Wyobraziła sobie jego spiżarnię i słodkie ciepło przeniknęło ją od ust aż do kolan, podniecająco załaskotało w brzuchu i nawet nieco niżej, choć zdawać by się mogło, że owe tak różne organa, które kobieta ma poniżej pasa, niewiele mają ze sobą wspólnego. Pomyślała, że zapyta o tę sprawę doktora, ale zaraz przyszło jej na myśl, że to może wydać mu się bezwstydne. Zresztą, wyjaśniła już to sobie kiedyś po swojemu. „Skoro coś jest blisko siebie, to musi być z sobą związane”. Bo dopiero jak się dobrze najadła, lubiła się kochać.
„Głupiec” – wydała opinię o Lubińskim. „Nachalna dziwka” – pomyślała o pani Basieńce, widząc, jak ta chwyta doktora pod ramię i niemal wyciąga na korytarz, gdzie na gwoździu wisiało jego futerko. „Wlecze dokądś doktora, a on na pewno chciałby posmakować galaretki z cielęcych nóżek.”
W pięć minut później doktor wyszedł przed dom ubrany w brązową kurteczkę z baranów, uszytą włosem na wierzch, i w pięknej czapce z borsuka. Tuż za nim wybiegła pani Basieńka w białym kożuszku i w puchatej czapce z lisów, w długiej sukni i pantofelkach, do których zaraz nasypał się śnieg i zmroził jej drobne stopy w cieniutkich pończochach. Pisnęła więc boleśnie, ale ucichła, bo doktor objął ją ramieniem i długą chwilę tak stali przed domem, z tkliwością w sercach. Doktora rozpierała radość wolnego człowieka, któremu każdy dzień przynieść mógł niespodziewane, a pani Basieńka czuła, że ciężar ramienia doktora czyni ją silną i tak lekką, że mogłaby chyba wzlecieć w bezgwiezdną noc. Piersi jej podnosiły się gwałtownie i pomyślała, że uspokoić je może dotknięcie dłoni doktora, który obejmował ją lewą ręką, ale przecież jego prawa dłoń zwisała bezwładnie i mógłby nią pogłaskać jej biust. Lecz doktor Niegłowicz myślał o pannie Józi i jej rozkosznie rozchylonych usteczkach. Widział już niemal, jak siedzi w jego salonie przy ciężkim czarnym stole i gryzie z chrzęstem płatki pokrajanego ogórka, zamarynowanego z liśćmi dębu i odrobiną czosnku. I widział siebie po drugiej stronie stołu, wpatrzonego w jej zamglone rozkoszą oczy.
– Hej! Hej! – krzyknął głośno doktor, jakby rzucając wezwanie w głąb odwiecznego lasu, który rósł o kilka kroków za ogrodzeniem z siatki.
– Hej! Hej! – odpowiedziała piskliwie pani Basieńka, bo i ją wypełniała radość.
A potem z leśniczówki wybiegł leśniczy Turlej i jego żona Halina, i malarz Porwasz, i pisarz Lubiński, a także, ociągając się, wyszła wolno panna Józia w skromnej kurteczce ortalionowej, podczas gdy tamci mieli czapki z lisów i obszerne kożuchy. Zapomniała zaraz o galarecie z nóżek cielęcych i pozazdrościła im kożuchów, czapek, i radości, która zdawała się być wpisaną w ich życie. Przytuliła się do malarza, a ten chwycił ją na ręce i przeniósł przez śnieg do samochodu doktora, na odkryte tylne siedzenie, albowiem doktor na czas noworoczny zdjął z samochodu brezentową budę.
Ruszyli ostro. Reflektory wyławiały z mroku przydrożne drzewa, drobniutkimi iskierkami połyskiwały zlodowaciałe płatki śniegu, jakby ktoś drogę gwiazdami wysypał. A gdy zbliżyli się do pierwszych zagród i pęd, i mróz aż dusił ich w gardle, leśniczy Turlej zaczął strzelać w górę ze swojej strzelby, to samo zrobił Porwasz i pisarz Lubiński. Nikt nie zauważył, że pani Basieńka niemal położyła się na plecach doktora, pragnąc, aby mimo swej kurtki odczuł ciepło i ciężar jej piersi. Ale on jak gdyby nie zwracał na to uwagi, wpatrzony w rozwijającą się przed nimi ośnieżoną drogę, więc objęła go w pasie, odpięła guzik jego futerka, wsunęła palce pod koszulę, aż namacała ciepłą włochatą skórę.
– Hej! Hej! – zawołała w ciemność nocy.
– Hej! Hej! – odkrzyknął doktor.
Wlokła się za samochodem chmura rozpylonego śniegu, doganiała ich, osypywała zimnymi drobinkami, osiadała na czapkach i na twarzach, chłodząc rozgrzane policzki.
Tuż obok rybaczówki i remizy, gdzie trwała zabawa i grupki ludzi kręciły się po drodze, doktor zakręcił gwałtownie i zatrzymał samochód.
– Hej! Hej! – zakrzyknął do ludzi malarz Porwasz.
– Hej! Hej! – odpowiedziały mu pojedyncze głosy.
A potem jakby chór zakrzyknął radośnie.
– Hej! Hej! Panie Porwasz! Hej, doktorze! Hej! Hej, pisarzu! Hej! Hej, panie leśniczy.
Koło rybaczówki brzeg gwałtownie opadał do zamarzniętego i pokrytego śniegiem jeziora. Doktor ostrożnie zjechał na lód, a później dodał gazu. Pędzili przez białą pustynię nie skalaną żadnym śladem. Zdawała się nie mieć kresu i końca, bo noc była ciemna i bezgwiezdna, tylko rozjaśniona przez biel śniegu. Na jeziorze pęd wiatru stał się ostrzejszy, ale radość, jaka ich ogarnęła, była tu także jeszcze większa. Stary gazik doktora zdawał się mieć skrzydła, choć motor jego charczał i wył. Doktor jednak coraz mocniej przyciskał pedał gazu, gnając przed siebie po białej równinie, na której światła reflektorów kładły się przed nim jak złoty dywan.
Zamajaczyły przed nimi drzewa i krzaki Czaplej Wyspy. Wtedy Niegłowicz zatrzymał raptownie samochód i zgasił silnik. Nastała ogromna cisza, w której słyszeli tylko własne szybkie oddechy.
– Boże, jak tu pięknie – wyszeptał doktor i ukrył twarz w przemarzniętych dłoniach.
Wyglądało jakby zapłakał. Spadła na niego świadomość, że za każdą chwilę radości i szczęścia trzeba składać daninę z rozpaczy. Myślał o starym Szulcu i jego napomnieniu: „Albowiem czas krótki jest, przeto spiesz się, abyś zachował duszę swoją”. Doktor nie bardzo wierzył, aby człowiek miał duszę, bo nie znalazł jej nigdy na stołach prosektoriów, w zwałach ludzkiego mięsa, pod misą czaszki, między kręgami krzyża, w lędźwiach, w płucach, w sercu podobnym do twardego ochłapu. I to właśnie napełniało go przerażeniem.
O tym, co wydarzyło się na Świńskiej Łące
W Nowy Rok na skraju Świńskiej Łąki, w pobliżu miejsca, gdzie nigdy nic nie rosło, ponieważ kiedyś podobno znajdowała się tam szubienica Baudów, na nisko rosnącej gałęzi starego grabu – zawisła pętla z konopnego sznura.
Kto to uczynił – tego nikt nie wiedział. Może Ruth Miller, matka zamordowanej dziewczynki, a może ktoś inny, jakiś człowiek sprawiedliwy. Jedno bowiem było pewne, że owa pętla przeznaczona została dla zabójcy, który powinien sam osądzić swój czyn i wydać na siebie wyrok. Pięć miesięcy upłynęło od znalezienia ciała Haneczki, a milicja wciąż nie potrafiła wskazać palcem tego, co ją obnażył, zadusił, wyłamał jej palce ze stawów i zmiażdżył kolanami śledzionę.