Trzeci klucz. Ю НесбёЧитать онлайн книгу.
z serii Lonely Planet i atlasem drogowym Norweskiego Związku Automobilistów, który, odkąd tu zamieszkał, nie przejechał nawet kilometra w ciągu tych blisko już siedmiu lat. Czytał kiedyś o „siedmioletnim świerzbieniu”, o tym, że po mniej więcej siedmiu latach ludzie zazwyczaj zaczynają tęsknić za nowym miejscem zamieszkania. Albo za nową pracą. Albo za nowym partnerem. On niczego takiego nie zauważył. A w tym samym miejscu pracował już od prawie dziesięciu lat. Spojrzał na zegarek. Anna mówiła o ósmej.
Jeśli chodzi o partnera, to nigdy nie osiągnął stanu dającego mu możliwość wypróbowania tej teorii. Oprócz dwóch związków, które być może miały szansę zajść tak daleko, jego romanse kończyły się z powodu tego, co Harry nazywał „świerzbieniem sześciotygodniowym”. Nie wiedział, czy jego niechęć w angażowanie się wynika z faktu, iż dwukrotnie, gdy pokochał kobietę, kończyło się to tragedią. A może raczej winę ponosiły za to jego dwie stałe kochanki: policja i wódka? W każdym razie zanim przed rokiem poznał Rakel, zaczął skłaniać się ku przekonaniu, że nie został stworzony do stałych związków. Pomyślał teraz o jej dużej chłodnej sypialni w Holmenkollen. O ich zakodowanych pomrukiwaniach przy śniadaniu. O wiszącym na drzwiach lodówki rysunku Olega, przedstawiającym troje ludzi trzymających się za ręce, na którym postać z napisem „HARY” sięgała wysoko aż do żółtego słońca na bezchmurnym niebie.
Podniósł się z fotela, odszukał przy automatycznej sekretarce kartkę z jej numerem telefonu i wstukał numer w komórce. Dopiero po czterech dzwonkach podniesiono słuchawkę na drugim końcu linii.
– Cześć, Harry.
– Cześć. Skąd wiedziałaś, że to ja?
Cichy głęboki śmiech.
– Gdzieś ty był przez ostatnie lata, Harry?
– Tu i tam. A dlaczego? Czyżbym się wygłupił?
Roześmiała się głośniej.
– Aha, widzisz na wyświetlaczu numer, z którego dzwonię. Głupi jestem. – Harry usłyszał, jak idiotycznie to zabrzmiało, ale trudno. Najważniejsze, żeby powiedzieć to, z czym zadzwonił, i się rozłączyć. Skończona bajka.
– Posłuchaj, Anno. Jeśli chodzi o naszą umowę na wieczór…
– Nie bądź dziecinny, Harry.
– Dziecinny?
– Właśnie szykuję najlepsze curry tysiąclecia. A jeśli boisz się, że cię uwiodę, to się rozczarujesz. Uważam po prostu, że winni jesteśmy sobie kilka godzin rozmowy przy obiedzie. Powspominamy dawne czasy. Uporządkujemy parę nieporozumień z tamtych dni. Albo po prostu trochę się pośmiejemy. Pamiętasz chili japone?
– No cóż, tak.
– Świetnie. Wobec tego punktualnie o ósmej, dobrze?
– No…
– Doskonale.
Anna się rozłączyła, ale Harry jeszcze długo wpatrywał się w telefon.
8. DŻALALABAD
– Zaraz cię zabiję – powiedział Harry i mocniej ścisnął zimną stal karabinu. – Chcę tylko, żebyś najpierw to wiedział. Otwórz usta.
Ludzie wokół niego byli woskowymi lalkami, nieruchomi, pozbawieni duszy, odczłowieczeni. Harry pocił się pod maską, czuł pulsowanie krwi w skroniach, każde uderzenie tętna pozostawiało po sobie tępy ból. Nie chciał patrzeć na tłum wokół siebie, nie chciał widzieć ich oskarżycielskich spojrzeń.
– Schowaj pieniądze do torby – powiedział do pozbawionej twarzy osoby przed nim. – A potem włóż torbę na głowę.
Osoba bez twarzy zaczęła się śmiać, Harry odwrócił karabin i uderzył ją kolbą, ale nie trafił. Teraz inne osoby obecne na sali też zaczęły się śmiać, Harry przyjrzał im się przez nierówne dziury wycięte w masce. Nagle wydały mu się znajome. Dziewczyna w drugim okienku przypominała Birgittę. Gotów też był się założyć, że kolorowy mężczyzna przy automacie z numerkami to Andrew, a siwowłosa pani z wózkiem dziecięcym…
– Mama? – szepnął.
– Bierzesz pieniądze czy nie? – spytał człowiek bez twarzy. – Zostało dwadzieścia pięć sekund.
– Ja decyduję, ile czasu to potrwa! – wrzasnął Harry, wsuwając mu lufę karabinu w czarne otwarte usta. – To ty! Wiedziałem to przez cały czas. Za sześć sekund umrzesz. Bój się!
Człowiekowi bez twarzy z ust ciekła krew, a wybity ząb zwisał na strzępku skóry, lecz on mówił dalej, nie zwracając na to uwagi.
– Nie jestem już w stanie dłużej bronić tego, że tracimy czas i środki, kierując się względami osobistymi.
Gdzieś daleko natarczywie rozdzwonił się telefon.
– Bój się! Zacznij się bać, tak samo jak ona się bała!
– Ostrożnie, Harry! Niech to się nie zmieni w ideé fixe.
Harry czuł ruchy ust na kolbie.
– Ona była policjantką, ty draniu! Była moją najlepszą… – Maska kleiła się do ust, utrudniając oddychanie. Ale głos człowieka bez twarzy dalej międlił:
– Poszła w siną dal.
– …przyjaciółką. – Harry nacisnął spust do końca. Nic się nie zmieniło. Otworzył oczy.
Pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomił, było to, że po prostu zasnął. Siedział w tym samym zielonym fotelu i patrzył w martwy ekran telewizora. Ale pojawił się nowy element: płaszcz. Leżał na nim i zakrywał mu pół twarzy, w ustach miał smak mokrego płótna. A pokój oświetlało światło dzienne. Potem poczuł uderzenie młotem, trafiało w nerw za oczami raz po raz z bezlitosną precyzją. Wynikiem był zdumiewający, lecz zarazem znajomy ból. Harry usiłował coś sobie przypomnieć. Czyżby trafił do Schrødera? Zaczął pić u Anny? Ale, jak się tego obawiał, pamięć była czarną dziurą. Pamiętał, że po rozmowie telefonicznej z Anną usiadł w salonie, ale dalej nie było już nic. Teraz zaprotestował żołądek i wyrzucił z siebie całą zawartość. Harry wychylił się za fotel i usłyszał plusk wymiocin na parkiecie. Jęknął, zamknął oczy, usiłując odgrodzić się od dźwięku telefonu, który nie przestawał dzwonić. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, już spał.
Miał wrażenie, że ktoś pociął jego czas na kawałki i porozrzucał je dookoła. Obudził się, lecz na razie jeszcze nie otwierał oczu, chcąc sprawdzić, czy nastąpiła jakaś poprawa. Nic takiego nie zauważył. Jedyną różnicą było to, że młoty poszerzyły swój obszar działania, cuchnęło wymiocinami i wiedział, że nie uda mu się już zasnąć. Policzył do trzech, wstał, chwiejąc się na nogach, z trudem przeszedł osiem kroków dzielących go od łazienki i znów opróżnił żołądek. Stał, przytrzymując się mocno sedesu i próbując odzyskać oddech, i ku swemu zdumieniu stwierdził, że żółta materia spływająca po białej porcelanie zawiera mikroskopijne czerwone i zielone kawałeczki. Zdołał uchwycić jeden z tych czerwonych w dwa palce, zaniósł go do umywalki, opłukał i uniósł pod światło. Potem ostrożnie umieścił go między zębami i zagryzł. Skrzywił się, czując palący sok chili japone. Umył twarz i wyprostował się. W lustrze zobaczył olbrzymi siniec pod okiem. Światło w pokoju zakłuło go w oczy, gdy włączał automatyczną sekretarkę.
„Mówi Beate Lønn. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Ale Ivarsson kazał mi zadzwonić do wszystkich od razu. Był kolejny