Эротические рассказы

Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
Gdzie ja pra­cu­ję?

      – Wła­śnie. Chcie­li­by­śmy się do­wie­dzieć, gdzie pan pra­cu­je, co pan robi?

      – Ja ni­g­dzie nie pra­cu­ję. Je­stem poe­tą.

      – Po­etą. Żyje pan z po­ezji?

      – Pi­szę tek­sty do pio­se­nek.

      – Cie­ka­we za­ję­cie i zda­je się, że in­trat­ne. Ma pan nie­wąt­pli­wie dużo zna­jo­mo­ści wśród pio­sen­ka­rek. Więc jak to było z tą ko­szul­ką?

      – Rany bo­skie! Nie­chżeż mi pan da wresz­cie spo­kój! Nie wiem!

      – A może po­da­ro­wał ją pan ja­kiejś wscho­dzą­cej gwieź­dzie na pa­miąt­kę?

      – Pan żar­tu­je. Któż robi tego ro­dza­ju pre­zen­ty?

      – Róż­ne lu­dzie mie­wa­ją dzi­wac­twa, szcze­gól­nie w świe­cie ar­ty­stycz­nym. Po­do­bno wiel­bi­ciel­ki i wiel­bi­cie­le wo­kal­nych ta­len­tów roz­ry­wa­ją na ka­wał­ki przy­odzie­wek swych bo­żyszcz, żeby zdo­być ja­kąś pa­miąt­kę. Dla­cze­go nie mia­ła­by to być ko­szul­ka, cała, nie po­szar­pa­na…

      Pa­wel­ski wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Po pierw­sze nie je­stem żad­nym gwiaz­do­rem, a po dru­gie ni­ko­mu nie da­wa­łem na pa­miąt­kę ko­szul­ki. Mam już tego do­syć. Pro­szę mnie aresz­to­wać, je­żeli uwa­ża­ją to pa­no­wie za ko­niecz­ne, ale daj­cie mi wresz­cie spo­kój, bo na­praw­dę do­pro­wa­dza­cie mnie do sza­łu.

      – Przy­kro mi, ale rze­czy­wi­ście je­steś­my zmu­sze­ni chwi­lo­wo pana za­trzy­mać, do wy­ja­śnie­nia spra­wy.

      Pa­wel­ski za­milkł.

      – A może po­ży­czał pan tę nie­szczę­sną ko­szul­kę ja­kie­muś swo­je­mu ko­le­dze? – wtrą­cił się po raz pierw­szy do roz­mo­wy Ol­szew­ski.

      Pa­wel­ski uważ­nie spoj­rzał na po­rucz­nika.

      – Ko­le­dze…? Za­raz, za­raz… Coś so­bie przy­po­mi­nam… Chwi­lecz­kę… Ależ tak! – wy­krzyk­nął ra­do­śnie. – Oczy­wi­ście! Po­ży­czy­łem ko­szul­kę Rom­ko­wi! Że też mi to zu­peł­nie wy­le­cia­ło z gło­wy!

      – Rom­ko­wi? – spy­tał Do­wnar. – Ja­kie­mu Rom­ko­wi?

      – Rom­ko­wi Go­dlew­skie­mu. Ro­man Go­dlew­ski. Wie pan?

      Do­wnar po­trzą­snął gło­wą.

      – Przy­kro mi, ale nic mi nie mówi to na­zwi­sko.

      – No, ten ak­tor… Wy­stę­pu­je cza­sem w fil­mie, w te­le­wi­zji, w ra­diu. Nie jest może taki bar­dzo zna­ny, ale po­dob­no do­brze się za­po­wia­da. Jesz­cze mło­dy.

      – I w ja­kich to oko­licz­no­ściach poży­czył pan swo­ją ko­szul­kę panu Ro­ma­no­wi Go­dlew­skie­mu?

      – By­li­śmy nad Wi­słą. Mie­li­śmy ocho­tę po­pły­wać tro­chę ka­ja­kiem, ale Ro­mek za bar­dzo się opa­lił, pie­kły go ple­cy i chciał coś na sie­bie wło­żyć, żeby ochro­nić się przed słoń­cem. Mia­łem pod ręką ko­szul­kę. Po­ży­czy­łem mu. Chcia­łem ją póź­niej za­brać, ale się uparł, że da do pra­nia. Może to ta?

      – Moż­li­we. Czy Ro­man Go­dlew­ski to pań­ski ser­decz­ny przy­ja­ciel?

      – Trud­no mi go na­zwać ser­decz­nym przy­ja­cie­lem. Ot, zna­jo­my, ko­le­ga.

      – Niech pan nam poda jego ad­res.

      – Oczy­wi­ście. Mogę dać ad­res i tele­fon.

      * * *

      Dużo drzew. Bia­ła wil­la wśród zie­le­ni. Na Sa­skiej Kę­pie ła­twiej zna­leźć tro­chę ochło­dy i cie­nia. Pro­mie­nie słoń­ca nie ata­ku­ją tu z taką za­wzię­to­ścią.

      Że­la­zne szta­che­ty zo­sta­ły nie­daw­no po­cią­gnię­te żół­tą far­bą. Skrzyp­nę­ła furt­ka.

      Sta­ra ko­bie­ta pra­cu­ją­ca w mi­nia­tu­ro­wym ogród­ku pod­nio­sła gło­wę znad peł­ne­go kwia­tów klom­bu i zwró­ci­ła py­ta­ją­ce spoj­rze­nie ku przy­by­łym.

      – Pa­no­wie do kogo?

      Do­wnar wy­jął le­gi­ty­ma­cję.

      – Je­ste­śmy z mi­li­cji. Szu­ka­my pana Go­dlew­skie­go. Zda­je się, że tu­taj miesz­ka.

      Spoj­rza­ła na nich z za­cie­ka­wie­niem.

      – Miesz­ka, ale daw­no go nie wi­dzia­łam. Chy­ba nie ma go w domu. Może wyje­chał. On czę­sto wy­jeż­dża. Zresz­tą nie wiem. Bo jak wy­jeż­dża, to za­wsze pro­si, że­bym za­bie­ra­ła jego mle­ko. A te­raz nic nie mó­wił.

      – Mle­ko?

      – Tak. Bar­dzo lubi mle­ko. Bie­rze dwa li­try. Jak wy­jeż­dża, to ja za­bie­ram. Chcia­łam mu pła­cić, ale nie chce brać pie­nię­dzy. To cza­sem ja­koś ina­czej od­wdzię­czę mu się, prze­pio­rę coś albo za­szy­ję, oczy­wi­ście tak, żeby zięć nie wi­dział, bo był­by zły.

      – A dzi­siaj pan Go­dlew­ski za­brał mle­ko?

      – Nie, wła­śnie dzi­siaj nie za­brał mle­ka. Przez wszyst­kie te dni za­bie­rał, choć ja­koś go nie spo­ty­ka­łam, a dzi­siaj nie za­brał. Może śpi?

      Do­wnar spoj­rzał na ze­ga­rek.

      – Do szó­stej wie­czo­rem lu­dzie ra­czej nie sy­pia­ją.

      – Cza­sem póź­no wra­ca. Wie pan… jak to ar­ty­sta.

      – Te­le­fo­no­wa­li­śmy do pana Go­dlew­skie­go. Nikt nie od­bie­rał.

      – Może te­le­fon ze­psu­ty.

      – Dużo lu­dzi miesz­ka w tej wil­li?

      – Ja miesz­kam.

      – Sama?

      – Z cór­ką i z zię­ciem.

      – Są w domu?

      – Nie. Wy­je­cha­li do Ka­zi­mie­rza.

      – Kie­dy?

      – Parę dni temu. Wró­cą dzi­siaj wie­czo­rem albo ju­tro.

      – Kto jesz­cze tu miesz­ka?

      – Tyl­ko my i pan Go­dlew­ski.

      – Ile zaj­mu­je po­koi?

      – Chy­ba trzy, a może czte­ry. Ni­g­dy u nie­go nie by­łam.

      – Sam miesz­ka w trzech czy czte­rech po­ko­jach?

      – Miesz­kał z żoną, ale się ro­ze­szli.

      – Pan Go­dlew­ski miesz­ka na pię­trze czy na par­te­rze?

      – Na par­te­rze. Te okna, pod któ­ry­mi ro­sną róże.

      Do­wnar pod­szedł do domu i


Скачать книгу
Яндекс.Метрика