Shitshow!. Charlie LeDuffЧитать онлайн книгу.
gracias za papierosa. Niech ci Bóg błogosławi. Niech ci błogosławi. Tak jest. Niech ci Bóg błogosławi. Posłuchaj, przepraszam, że pytam, ale może masz jakieś drobne? Cokolwiek? Albo jeszcze jednego papierosa?
Żal mi było kolesia. Nie miałem serca mu powiedzieć, że prawdopodobnie wyceniał się znacznie poniżej średniej rynkowej. Przy takich stawkach musiałby obciągnąć pięć tysięcy kutasów, zanim zarobiłby te mityczne sto patyków. Dałem mu dziesięć dolców i fajkę na zapas.
– Dziękuję pięknie, gracias. Mam nadzieję, że jeszcze wyjdę na prostą, potrzeba mi tylko trochę szczęścia. Podobno szykuje się jakaś praca, jutro mają mi dać znać. Jakby to wypaliło, to skończyłyby się moje problemy. Trochę szczęścia, nic więcej nie potrzeba.
Co się dzieje w tym kraju? Związki zawodowe są temu zdecydowanie przeciwne. Musimy jakoś odizolować naszą silną amerykańską gospodarkę od globalnej ekonomii, która chyba tylko czyha, żeby zrujnować nasz standard życia.
Nigdy wcześniej żadne pokolenie nie miało jeszcze takiej szansy, jak my dzisiaj, żeby zbudować globalną gospodarkę, która nikogo nie pozostawi w tyle. To niepowtarzalna okazja.
Już wcześniej o tym mówiłem, a teraz zrobię to raz jeszcze. Jesteśmy częścią gospodarki światowej. Nie zamierzamy tego zmieniać.
To ważny dzień w historii Michigan. Raz jeszcze pragnę podkreślić, że w najmniejszym stopniu nie jest to działanie wymierzone przeciwko związkom. Wierzę, że jest to rozwiązanie propracownicze.
Amerykański sen umierał. Nie tylko w Williston i wszystkich tych małych miasteczkach, skąd uciekli mężczyźni, którzy potem przyjechali na północ, ale również tam, gdzie się narodził.
Pewnego mroźnego popołudnia tysiące związkowców zebrało się na błoniach przed stanowym Kapitolem, gdzie ustępujące właśnie, w większości republikańskie władze głosowały nad ustawą „prawa do pracy”. Michigan byłby dwudziestym czwartym stanem w USA, gdzie obowiązywałaby taka legislacja. Zdejmowała ona z pracowników zakładów związkowych obowiązek opłacania składek członkowskich przy jednoczesnym zachowaniu uprawnień do wszelkich świadczeń wynegocjowanych przez związek dla swoich członków. Był to ostateczny cios wymierzony w organizacje pracownicze, które i tak od dawna dogorywały. Nawet związkowcy nie lubią płacić składek. Kto przy zdrowych zmysłach zapłaciłby więc za coś, co mógł otrzymać za darmo?
W analogicznej sytuacji byli pracownicy sektora publicznego w Wisconsin. I – podobnie jak w Wisconsin – gubernator stanu Michigan myślał, że jeśli zada negocjacjom zbiorowym cios miłosierdzia (on sam używał orwellowskiej nowomowy – lubował się zwłaszcza w takich frazach jak „rozwiązania propracownicze” i „wolność wyboru”), to droga do Białego Domu stanie przed nim otworem.
To był szok, przynajmniej dla związkowców z Michigan. Trzeba pamiętać, że organizacja United Auto Workers obchodziła właśnie rocznicę – powstała siedemdziesiąt pięć lat wcześniej w miejscowości Flint, niedaleko od stolicy stanu.
– Kurwa, nawet do setki nie udało nam się dociągnąć – poskarżył mi się barczysty uczestnik protestu na schodach Kapitolu. W rękach trzymał transparent z napisem: „Związkowiec na całe życie”.
Powiedziałem mu, że mam nadzieję, że ma jeszcze ubezpieczenie zdrowotne, bo życie trwa krócej, niż nam się wydaje. Nie roześmiał się.
– Ciebie to śmieszy? Tu jest Północ, kutasiarzu. Tu jest Michigan, a oni chcą z nas zrobić jebane Missisipi.
Missisipi. Był blisko, ale niezupełnie chodziło o Missisipi.
Niebieskie, szare i zielone
Pośród rozległych, porośniętych orzesznikiem i sosną wzgórz Alabamy, gdzieś między Tuscaloosą a Birmingham, rozpościerają się ogromne zakłady Mercedes-Benz, w których trzy tysiące niezrzeszonych w żadnym związku zawodowym robotników montuje SUV-y dla mamusiek z przedmieścia i biedaprawników od wyciągania odszkodowań. Dziwne miejsce na fabrykę, pośrodku niczego, jakby firma chciała, żeby związkowcy nie mogli jej znaleźć.
Prawdę mówiąc, właśnie dlatego ją tutaj zbudowali, daleko, daleko na południu, w sosnowym lesie – żeby trzymać związki na bezpieczną odległość. Alabama, Georgia, Tennessee, Karolina Południowa oraz, a jakże, Missisipi. Ten obszar („pas słoneczny”, tak go nazywali) miał być nowym Detroit dla zagranicznych producentów samochodów. Rzeczywiście, przez ostatnie dwadzieścia lat przewinęli się tu wszyscy najwięksi gracze branży motoryzacyjnej: Volkswagen, BMW, Honda, Toyota, Nissan i Hyundai. United Auto Workers, organizacja zrzeszająca pracowników sektora motoryzacyjnego, miała z tym jednak pewien problem, bo w żadnej z tych fabryk nie wymagano członkostwa w związku zawodowym. W 1997 roku Mercedes-Benz otworzył tu zakład i na razie produkcja szła całkiem nieźle. W Alabamie obowiązywała zasada „prawa do pracy” i nie trzeba się było zapisywać do związków – Jankesi zawsze sieją zamęt, więc po co im to ułatwiać?
Zaparkowaliśmy na poboczu pod główną bramą fabryki i postanowiliśmy zacząć od kilku szerokich ujęć gigantycznego zakładu lśniącego srebrem, ociekającego wielomiliardowym, ultranowoczesnym dostojeństwem, jakiego próżno szukać w pasie rdzy. Jednak ledwo zdążyliśmy wyciągnąć statywy z furgonetki, a już podjechały do nas mięśniaki w SUV-ach Mercedesa. Sprytnie. Na pierwszy rzut oka było widać, że jesteśmy obcy – samochód z wypożyczalni, kamery, przystrzyżony zarost. Pewnie lewaki, hipisi, może nawet socjaliści. Albo jeszcze gorzej, elitaryści z północnych mediów. Liberały. Ochroniarz wysiadł z auta, założył kapelusz i poprawił pas. Prawdziwy szeryf Buford Pusser, nie ma to tamto. Przez krótkofalówkę podyktował dyspozytorowi numer tablicy rejestracyjnej naszego samochodu, w milczeniu zmierzył nas wzrokiem, po czym zażądał dowodów tożsamości. Tak po prostu. Żadnego: „Dzień dobry, panowie” ani „Siemano, chłopaki”. Od razu: „Dokumenty poproszę”.
Mam wielki szacunek dla policji. Zyskałem go dość wcześnie, kiedy jako nastolatek postanowiłem z kumplami włamać się do pustego skrzydła apartamentowca. Kradzież z włamaniem to nie był dla nas chleb powszedni, szło nam kiepsko, ale też niczego nie kradliśmy. Po prostu bakaliśmy zioło i piliśmy piwo, gdy nagle zjawili się policjanci. Nie pamiętam, żeby prosili o dokumenty. Zabrali nas na tyły budynku, a potem kilkoma szybkimi, precyzyjnymi ciosami w nerki nauczyli nas szacunku. Zawsze uważałem, że wyświadczyli mi tym przysługę. To było jak dzwonek alarmowy. Punki takie jak my zazwyczaj kończyły w więzieniu albo jeszcze gorzej, w tym samym pustym apartamentowcu nad zanieczyszczoną rzeką. Na szczęście mieszkam teraz w domu przy autostradzie międzystanowej, więc poszło mi w życiu lepiej, niż się spodziewałem, biorąc pod uwagę okoliczności. I – jak już wspomniałem – wpojono mi szacunek dla policji. Nauczono mnie słuchać.
Mam jednak również szacunek dla takich pojęć jak podstawa prawna i niewpieprzanie się w cudze sprawy. Kto punkiem za młodu nasiąknie, ten zawsze punkiem trąci, jak to mawiają. Tyle że teraz byłem punkiem z legitymacją prasową.
(Uwaga: to jest legitymacja domowej roboty. Z jakiegoś powodu nasza firma nie dawała legitymacji reporterom. Może myśleli, że nie są nam potrzebne. Może kierownictwo nie wierzyło, że zajmujemy się prawdziwymi wiadomościami. Jednak dobre papiery są bardzo ważne, gdy usiłujesz dopchać się do korytarzy władzy, musisz pokazać coś, co wygląda oficjalnie, żeby jakiś kmiot z osiedla przyczep nie ukradł ci sprzętu, albo gdy nadęty