Nóż. Jo NesboЧитать онлайн книгу.
nacisku na „ja” wynika, że w każdym razie ja się biłem. Z kim?
– Nowy właściciel Jealousy zaliczył przynajmniej raz.
– Raz? Obudziłem się z trzema zakrwawionymi knykciami i mam jeszcze krew na spodniach.
– Pierwszym ciosem trafiłeś go w nos, krew aż trysnęła. Ale za drugim razem się uchylił, a ty wcelowałeś w ścianę. I to nie tylko jednym uderzeniem. Przypuszczam, że na murze ciągle są ślady twojej krwi.
– Ringdal nie chciał mi oddać?
– Prawdę powiedziawszy, byłeś tak nachlany, że nie miałeś mocy obrażania kogokolwiek. We dwóch z Øysteinem jakoś cię powstrzymaliśmy, zanim zrobiłeś sobie większą krzywdę.
– Cholera, nic z tego nie pamiętam.
– Na jeden cios ten Ringdal zasłużył. Puścił całą White Ladder raz i szykował się do drugiej rundy. Zacząłeś na niego wrzeszczeć, że zepsuł dobrą opinię baru, którą w twoim przekonaniu zbudowaliście wy, to znaczy ty, Øystein i Rakel.
– Bo to prawda! Ten bar był kopalnią złota, Bjørn. On go przejął za grosze, a ja postawiłem tylko jeden warunek: że się obroni przed gównem. Że będzie puszczał porządną muzykę.
– Twoją muzykę?
– Naszą, Bjørn. Twoją, moją, Øysteina, Mehmeta… A nie jakiegoś pieprzonego Davida Graya!
– Powinieneś może zdefiniować… O rany, mały płacze, Harry!
– Aha, przepraszam. I dziękuję. No i przepraszam za wczoraj. Cholera, mówię jak jakiś klaun. Kończmy. Pozdrów Katrine.
– Jest w pracy.
Rozłączyli się. W tym samym momencie, niczym w przebłysku światła, Harry’emu mignęło coś przed oczami. Stało się to tak prędko, że nie zdążył dojrzeć, co to było, ale serce nagle zakołatało mu tak mocno, że z trudem łapał oddech.
Spojrzał na butelkę, którą wciąż trzymał w górze. Kropla spłynęła. Popatrzył w dół. Na białym brudnym kafelku widać było brązową plamkę.
Westchnął. Nagi osunął się na podłogę, poczuł zimne płytki pod kolanami. Wystawił język, wziął głęboki oddech i nachylił się, czołem dotykając posadzki jak do modlitwy.
Długimi krokami Harry pokonywał Pilestredet. Martensy zostawiały czarne ślady w cienkiej warstwie śniegu spadłego poprzedniej nocy, który z całych sił starało się roztopić niskie wiosenne słońce, zanim osunęło się za fasady starych trzy- i czteropiętrowych domów. Harry słyszał rytmiczne tarcie o asfalt drobnego żwiru wbitego w podeszwy z grubym bieżnikiem, kiedy mijał wyższe nowoczesne budynki mieszkalne na dawnej parceli Szpitala Centralnego, gdzie przed blisko pięćdziesięcioma laty przyszedł na świat. Obejrzał najnowszą sztukę ulicy na fasadzie Blitzu, starej, niegdyś okupowanej przez radykalną młodzież kamienicy, będącej twierdzą punka, gdzie jako nastolatek przychodził na podejrzane koncerty, chociaż sam nigdy nie zaliczał się do punków. Minął pub Rex, w którym się upijał, kiedy ten przybytek nazywał się inaczej, piwo było tańsze, a bramkarze bardziej elastyczni, i kiedy kręcili się tu fani jazzu. Ale do nich też się nie zaliczał. Ani do mówiących językami nawróconych ze zboru Filadelfia po przeciwnej stronie ulicy. Minął budynek sądu. Ilu zabójców doprowadził do skazania w tym miejscu? Wielu. Ale niewystarczająco wielu. Bo w koszmarach nie nawiedzają ci, których się złapało, ale ci, którzy uszli wolno – no i ich ofiary. Mimo to schwytał dostatecznie wielu, aby zyskać pewną sławę. I dobrą, i złą. Składało się na nią również to, że pośrednio lub bezpośrednio zawinił śmierci kolegów. Dotarł do Grønlandsleiret. Tam, gdzie monoetniczne niegdyś Oslo zetknęło się w latach siedemdziesiątych z otaczającym je światem lub odwrotnie. Restauracje o arabskich nazwach, sklepy z warzywami i przyprawami sprowadzanymi z Karaczi, Somalijki w hidżabach na niedzielnym spacerze z wózkami, a trzy kroki za nimi mężczyźni pochłonięci głośną rozmową. Ale Harry rozpoznawał również dwa puby z czasów, gdy Oslo miało białą klasę robotniczą – i to był jej rewir. Minął kościół na Grønland i ruszył pod górkę w stronę szklanego pałacu na końcu parku. Zanim pchnął ciężkie metalowe drzwi z bulajem, jeszcze się odwrócił. Spojrzał na Oslo. Brzydkie i piękne. Zimne i gorące. W niektóre dni kochał to miasto, w inne go nienawidził. Ale nie potrafił go opuścić. Owszem, zrobić sobie od niego przerwę, wyjechać na jakiś czas, ale nigdy opuścić na dobre. Nie tak jak ona go opuściła.
Zaczekał, aż strażnik pozwoli mu wejść, a przy windach rozpiął bosmankę, lecz i tak poczuł oblewający go pot. I drżenie na widok rozsuwających się drzwi windy. Zrozumiał, że dzisiaj się to nie uda, więc zawrócił i schodami wszedł na szóste piętro.
– Niedziela w robocie? – Katrine Bratt oderwała wzrok od komputera, kiedy Harry bez zaproszenia wszedł do jej pokoju.
– Nawzajem. – Rozsiadł się w fotelu stojącym koło jej biurka.
Ich spojrzenia się spotkały.
Harry zamknął oczy, odchylił głowę i wyciągnął długie nogi, sięgając nimi aż do biurka. Biurka towarzyszącego stanowisku, które Katrine przejęła po Gunnarze Hagenie. Kazała pomalować ściany na jaśniejszy kolor i wycyklinować parkiet, ale poza tym gabinet szefa wydziału wyglądał jak dawniej. I chociaż Katrine Bratt była świeżo upieczoną naczelniczką Wydziału Zabójstw oraz matką, Harry wciąż widział w niej ciemnooką szaloną dziewczynę, przybyłą z Komendy Okręgowej Policji w Bergen, z planem, mentalnym bagażem, czarną grzywką i tego samego koloru skórzanym płaszczem skrywającym ciało, które stanowiło dowód na to, iż nieprawdą jest, że w Bergen nie ma rodzaju żeńskiego1, i do którego przyklejały się spojrzenia kolegów Harry’ego. Sama Katrine patrzyła jednak wyłącznie w kierunku Harry’ego ze zwyczajnych, choć paradoksalnych powodów. Jego złej sławy. Tego, że był już zajęty. I tego, że traktował ją wyłącznie jak koleżankę z pracy.
– Możliwe, że się mylę – Harry ziewnął – ale przez telefon brzmiało to niemal tak, jakby temu twojemu chłopkowi z Toten dobrze było na urlopie tacierzyńskim.
– Bo tak jest. – Katrine wstukała coś w komputer. – A co z tobą? Dobrze ci…
– Na urlopie mężowskim?
– Zamierzałam spytać, czy dobrze ci z powrotem w Wydziale Zabójstw.
Harry otworzył jedno oko.
– Z zadaniami na poziomie szeregowego funkcjonariusza?
Katrine westchnęła.
– To najlepsze, co Gunnar i ja mogliśmy osiągnąć w takiej sytuacji, Harry. Czego ty się właściwie spodziewałeś?
Harry powiódł jednookim spojrzeniem po gabinecie, zastanawiając się, czego się spodziewał. Że gabinet Katrine będzie miał pewien kobiecy sznyt? Że zostawią mu tyle samo przestrzeni, ile miał, zanim zrezygnował z funkcji śledczego specjalizującego się w sprawach zabójstw, został wykładowcą w Wyższej Szkole Policyjnej, ożenił się z Rakel i podjął próbę życia w spokoju i trzeźwości? Oczywiście nie mogli tego zrobić. Katrine, przy błogosławieństwie Gunnara Hagena i z pomocą Bjørna, dosłownie wyciągnęła go z rynsztoka i zapewniła mu miejsce, gdzie mógł się podziać. Powód, żeby wstawać rano, pomyśleć o czymś innym niż Rakel; powód, żeby nie zapić się na śmierć. Zgodził się na siedzenie i sortowanie papierów, na przeglądanie cold cases, co świadczyło jedynie o tym, że był w większym dole, niż przypuszczał, że kiedykolwiek osiągnie. Chociaż doświadczenie mówiło, że zawsze można spaść jeszcze niżej. Harry
1
W dialekcie bergeńskim nie występuje rodzaj żeński rzeczowników, są tylko rodzaje wspólny (męsko-żeński) i nijaki [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].