Czarna Kompania. Glen CookЧитать онлайн книгу.
Kobiety przy źródle rozpierzchły się z krzykiem. Wilki wpadły do owczarni, pomyślałem. Biegliśmy ze wszystkich sił. Plecak obijał mi się o nerki. Po blisko dwustu metrach zacząłem się potykać o łuk. Młodsi mężczyźni wyprzedzali mnie.
Dotarłem do bramy niezdolny dołożyć nawet babci. Na szczęście dla mnie babcie się zadekowały. Nasi ludzie wpadli do miasta, nie napotykając oporu.
Ci z nas, którzy mieli się zająć Piórkiem i Podróżą, pobiegli do maleńkiej cytadeli, która nie była broniona lepiej. Porucznik i ja zapuściliśmy się do środka w ślad za Jednookim, Milczkiem i Goblinem.
Dotarliśmy na najwyższe piętro, nie natrafiając na opór. Tam, co niewiarygodne, nowożeńcy wciąż pogrążeni byli we śnie. Jednooki odpędził strażników za pomocą przerażającej iluzji. Goblin i Milczek strzaskali drzwi do miłosnego gniazdka.
Wpadliśmy do środka. Nawet senni, zaskoczeni i przerażeni walczyli zawzięcie. Kilku z nas zarobiło porządne siniaki, zanim zdołaliśmy zakneblować im usta i związać ręce.
– Mamy za zadanie sprowadzić was żywcem – powiedział im Porucznik. – To nie oznacza, że nie możemy was trochę uszkodzić. Idźcie spokojnie i róbcie, co wam każemy, a nic się wam nie stanie.
Spodziewałem się niemal, że uśmiechnie się szyderczo, podkręci wąsa i na koniec wybuchnie okrutnym śmiechem. Wygłupiał się. Grał rolę czarnego charakteru, którą uparcie chcą nam narzucić buntownicy.
Pióro i Podróż sprawią nam tyle kłopotów, ile tylko zdołają. Wiedzieli, że Pani nie wysłała nas, byśmy przyprowadzili ich na herbatkę.
W połowie drogi powrotnej na przyjazne terytorium. Leżąc na brzuchach, ze szczytu wzgórza, obserwowaliśmy obszar nieprzyjacielskiego obozu.
– Duży – powiedziałem. – Dwadzieścia pięć, trzydzieści tysięcy ludzi.
Był to jeden z sześciu podobnych obozów rozmieszczonych na łuku, na północ i zachód od Uroku.
– Jeśli będą tak dalej czekać, będą mieli kłopoty – stwierdził Porucznik.
Powinni byli zaatakować natychmiast po Stopniu Łzy. Jednakże strata Twardzieja, Podkradacza, Ćmy i Guzdrały wywołała wśród pomniejszych dowódców spory o to, kto obejmie stanowisko wodza naczelnego. Ofensywa buntowników stanęła w miejscu. Pani zdołała odzyskać równowagę.
Jej zbrojne patrole nękały atakami buntowniczych furażerów, tępiły kolaborantów, zbierały informacje i niszczyły wszystko, co mogłoby być użyteczne dla wroga. Mimo przygniatającej przewagi liczebnej buntownicy zostali zepchnięci do defensywy. Każdy dzień spędzony w obozie podkopywał ich poczucie siły.
Dwa miesiące temu nasze morale leżało niżej niż tyłek węża. Teraz zaczęło rosnąć. Jeśli uda nam się wrócić, poszybuje jak szalone. Nasz sukces ogłuszy buntowników.
Jeśli uda nam się wrócić.
Leżeliśmy bez ruchu wśród stromych, pokrytych porostami wapieni i martwych liści. Strumyk na dole śmiał się z naszego niemiłego położenia. Cienie nagich drzew tworzyły tło. Ukrywały nas czary niskiego stopnia rzucone przez Jednookiego i jego drużynę, znajdujących się za nami. Woń strachu i końskiego potu drażniła mi nozdrza. Z drogi znajdującej się nad nami dobiegały głosy buntowniczych kawalerzystów. Nie rozumiałem ich języka, wiedziałem jednak, że się kłócą.
Usiana liśćmi i gałęziami droga wyglądała na niepatrolowaną. Zmęczenie wzięło w nas górę nad ostrożnością. Postanowiliśmy nią podążyć. Nagle, gdy minęliśmy zakręt, stwierdziliśmy, że patrzymy prosto na patrol buntowników stojących po drugiej stronie pokrytej łąkami doliny, do której wpływał znajdujący się niżej strumyk.
Przeklinali nasze zniknięcie. Kilku zsiadło z koni, by oddać mocz ze skarpy…
Pióro zaczęła się miotać.
Cholera! – krzyknąłem w myśli. Cholera! Cholera! Wiedziałem, że tak będzie!
Buntownicy z wrzaskiem ustawili się rzędem wzdłuż drogi.
Walnąłem ją w skroń. Goblin trzepnął ją z drugiej strony. Szybko myślący Milczek uplótł sieć czarów, przebierając giętkimi jak macki palcami w pobliżu swej klatki piersiowej.
Rozwichrzony krzak zadrżał. Tłusty stary borsuk zszedł kaczym krokiem ze skarpy i przepłynął strumień, po czym zniknął w gęstym topolowym lasku.
Buntownicy zaklęli i zaczęli rzucać kamieniami, które odbijały się od głazów na dnie strumienia z dźwiękiem przypominającym odgłos rzuconych na ziemię naczyń z kamionki. Żołnierze kręcili się wokół. Powtarzali sobie nawzajem, że musimy być blisko. Na piechotę nie mogliśmy uciec zbyt daleko. Logika mogła pokrzyżować wszelkie wysiłki naszych czarodziejów.
Czułem strach, taki, od którego uginały mi się kolana, drżały ręce i opróżniały wnętrzności. Narastał stopniowo. Jedna szczęśliwa ucieczka za drugą. Przesąd nakazywał mi myśleć, że nasze szanse stają się coraz mniejsze.
Tyle zostało z uprzedniego wzrostu morale. Nierozumny strach zerwał pęta tej iluzji. Pod jej patyną zachowałem defetyzm, który wyniosłem ze Stopnia Łzy. Dla mnie wojna już się zakończyła klęską. Chciałem jedynie stąd uciec.
Podróż również zaczął się ożywiać. Spojrzałem na niego z wściekłością. Uspokoił się.
Martwe liście poruszyły się na wietrze. Pot na moim ciele stał się chłodniejszy. Mój strach ostygł nieco.
Buntownicy ponownie wsiedli na konie. Nie przestając utyskiwać, pojechali w górę drogi. Ujrzałem ich w miejscu, w którym, wraz z kanionem, zakręcała ona na wschód. Mieli na sobie szkarłatne płaszcze zarzucone na porządne kolczugi. Stawali się zamożni. Rozpoczęli walkę jako motłoch uzbrojony w narzędzia pracy.
– Mogliśmy ich załatwić – powiedział ktoś.
– Kretyn! – warknął Porucznik. – W tej chwili nie są pewni, kogo widzieli. Gdybyśmy stanęli do walki, dowiedzieliby się tego.
Nie chcieliśmy, żeby buntownicy usłyszeli o nas, gdy byliśmy tak blisko domu. Nie mieliśmy już miejsca na manewry.
Człowiek, który się odezwał, był jednym z maruderów, których zebraliśmy podczas długiego odwrotu.
– Bracie, jeśli chcesz u nas zostać, lepiej zapamiętaj sobie jedno. Walczymy tylko wtedy, gdy nie mamy wyboru. Niektórzy z nas też by oberwali, rozumiesz?
Mruknął coś.
– Już ich nie widać – stwierdził Porucznik. – W drogę.
Ruszył jako pierwszy w kierunku poszarpanych wzgórz leżących za łąką. Jęknąłem. Znowu wędrówka na przełaj.
Bolał mnie już każdy mięsień. Niedługo wyczerpanie zwali mnie z nóg. Człowiek nie został stworzony do niekończących się marszów od świtu do zmroku z sześćdziesięciofuntowym ciężarem na plecach.
– Cholernie szybko pomyślałeś – powiedziałem Milczkowi.
Przyjął pochwałę wzruszeniem ramion. Nie odrzekł nic. Jak zwykle.
– Wracają! – usłyszeliśmy krzyk z tyłu.
Rozproszyliśmy się na zboczu porośniętego trawą wzgórza. Wieża wznosiła się na południe od nas. Ten bazaltowy sześcian sprawiał groźne wrażenie nawet z odległości niecałych dwudziestu kilometrów. Jego otoczenie było niewiarygodne. Uczucia podpowiadały, że wokół powinny rozciągać się ogniste pustkowia lub, w najlepszym razie, kraina nieustającej zimy. W rzeczywistości okolica była wielkim