Czarna Kompania. Glen CookЧитать онлайн книгу.
było nic widać.
Pokoje służby. Ściany spryskane krwią. Ciała i ich fragmenty leżące wszędzie pośród mebli, nieodmiennie rozszarpane na strzępy. Ludzie w Kompanii są twardzi, lecz nawet najtwardsi z nich byli wstrząśnięci. Także ja, który jako lekarz widziałem najgorsze, co można zobaczyć na polu bitwy.
– Kapitanie, sprowadzę resztę Kompanii – odezwał się Porucznik tonem niedopuszczającym sprzeciwu. – Ten stwór nie może się wydostać.
Kapitan skinął tylko głową.
Widok zastanej jatki wywarł swój skutek. Nasz strach osłabł nieco. Większość z nas uznała, że potwora trzeba unicestwić.
Na górze rozległ się krzyk. Brzmiało to jak szyderstwo rzucone w naszą stronę, wyzywające nas do walki. Mężczyźni o twardym spojrzeniu ruszyli schodami w górę. Czar poprzedzał ich z trzaskiem. Tam-Tam i Jednooki zapanowali nad swym przerażeniem. Śmiertelne łowy zaczęły się na dobre.
Sęp przepędził orła, który gnieździł się na szczycie Papierowej Wieży. Doprawdy fatalny omen. Nie widziałem już żadnej nadziei dla naszego pracodawcy.
Wdrapaliśmy się pięć pięter w górę. Na każdym widoczne były krwawe ślady wizyty forwalaki…
Tam-Tam poderwał rękę w górę, wskazując na coś. Forwalaka był blisko. Halabardnicy przygotowali broń do walki. Kusznicy wycelowali w cienie. Tam-Tam odczekał pół minuty. On, Jednooki, Milczek i Goblin zamarli w skupieniu, nasłuchując czegoś, co reszta świata mogła sobie jedynie wyobrazić. Nagle któryś z nich rzekł:
– Czekaj. Bądźcie ostrożni. Nie dawajcie mu szansy.
– Czy nie powinniśmy mieć srebrnej broni? Bełtów i mieczy? – zapytałem głupio. Było zbyt późno, żeby odpowiedź mogła mieć znaczenie. Tam-Tam zrobił zdziwioną minę. – Tam, skąd pochodzę, wieśniacy powiadają, że wilkołaka można zabić tylko srebrem.
– Bzdura. Zabijesz go tak samo jak inne stworzenia. Musisz tylko ruszać się szybciej i walić mocniej, bo drugiej szansy nie będzie.
Im więcej Tam-Tam o nim opowiadał, tym mniej straszne wydawało się to stworzenie. To było jak polowanie na lwa samotnika. O co tyle hałasu?
Przypomniałem sobie pokoje służby.
– Nie ruszać się – rozkazał Tam-Tam. – I cisza. Spróbujemy dokonać transferu.
Naradził się ze swą drużyną. Po chwili gestem kazał nam ruszać naprzód.
Weszliśmy ostrożnie na podest, zbici ciasno – ludzki jeż o kolcach ze stali. Czarodzieje skierowali swe zaklęcie naprzód. Z cieni przed nami dobiegł gniewny ryk, a potem drapanie pazurów. Coś się poruszyło. Kusze zabrzęczały. Następny ryk, niemal drwiący. Czarodzieje ponownie skonsultowali się ze sobą. Na dole Porucznik rozstawiał ludzi w miejscach, które forwalaka będzie musiał minąć podczas ucieczki.
Weszliśmy ostrożnie w ciemność. Napięcie rosło. Trupy i krew czyniły nasze kroki niepewnymi. Żołnierze pospiesznie zamykali drzwi. Powoli zapuściliśmy się do wnętrza gabinetów Syndyka. Dwukrotnie jakieś poruszenia prowokowały strzały z kusz.
Forwalaka wrzasnął, nie dalej niż sześć metrów od nas. Tam-Tam wydał z siebie westchnienie przypominające jęk.
– Mamy go – powiedział. Miał na myśli, że ich czar go dosięgnął.
Pięć metrów. Tuż obok nas. Nie widziałem nic… Coś się poruszyło. Pofrunęły strzały. Rozległ się krzyk…
– Cholera! – zaklął Kapitan. – Ktoś tu był jeszcze żywy.
Coś czarnego jak serce nocy i szybkiego jak nieoczekiwana śmierć przeskoczyło ponad halabardami. Zdążyłem tylko pomyśleć: „Szybko!”, zanim znalazło się pośród nas. Ludzie biegali w kółko z wrzaskiem. Wpadali jeden na drugiego. Potwór ryczał i warczał. Miotał pazurami i kłami szybciej, niż ludzkie oko mogło to zarejestrować. W jednej chwili miałem wrażenie, że zdołałem ciąć ciemność w bok, zanim cios odrzucił mnie o trzy i pół metra.
Podniosłem się z wysiłkiem i oparłem plecami o słup. Byłem pewien, że zginę, że potwór zabije nas wszystkich. Czystą pychą było myśleć, że damy mu radę. Minęły zaledwie sekundy, a pół tuzina ludzi nie żyje, jeszcze więcej odniosło obrażenia, a forwalaka nie był nawet zmęczony, a tym bardziej ranny. Ani broń, ani zaklęcia nie szkodziły mu w najmniejszym stopniu.
Nasi czarodzieje zbili się w małą grupkę, by wyprodukować kolejne zaklęcie. Wokół Kapitana skupiła się druga. Reszta ludzi rozpierzchła się. Potwór miotał się wkoło, wybierając jedną ofiarę za drugą.
W pokoju rozbłysnął szary ogień, na chwilę oświetlając całe pomieszczenie. Obraz rzezi, jaki ujrzałem, wypalił piętno na dnie mych oczu. Forwalaka zawył, tym razem naprawdę z bólu. Punkt dla czarodziejów.
Pognał w moją stronę. Ciąłem w panice, gdy mnie mijał. Niecelnie. Zawrócił, wziął rozpęd i skoczył na czarodziejów. Wysłali mu na spotkanie kolejny lśniący czar. Forwalaka zawył. Ktoś krzyknął. Bestia padła na podłogę jak umierający wąż. Żołnierze uderzali w nią pikami i mieczami. Zerwała się na nogi i pognała ku wyjściu, które zarezerwowaliśmy dla siebie.
– Nadchodzi! – ryknął Kapitan do Porucznika.
Osunąłem się w dół. Nie czułem nic poza ulgą. Uciekł… Zanim mój tyłek walnął w posadzkę, Jednooki dźwignął mnie w górę.
– Chodź, Konował. Tam-Tam oberwał. Musisz mu pomóc.
Zatoczyłem się. Zauważyłem nagle, że na jednej z nóg mam płytką ranę.
– Lepiej ją dobrze oczyścić – mruknąłem. – Na tych pazurach na pewno jest pełno paskudztwa.
Z Tam-Tama zostały strzępy. Gardło miał rozdarte, brzuch otwarty, ramiona i klatkę piersiową rozprute do kości. Co niezwykłe, żył jeszcze, nie mogłem mu jednak pomóc. Żaden lekarz nic by tu nie wskórał. Nawet mistrz czarnoksiężnik, specjalista od uzdrawiania nie zdołałby uratować niskiego Murzyna. Jednakże Jednooki nalegał, abym próbował, więc próbowałem, aż Kapitan odciągnął mnie od niego, bym zajął się ludźmi, których śmierć była mniej pewna. Gdy odchodziłem, Jednooki wrzeszczał na niego.
– Zapalcie światła! – rozkazałem.
W tej samej chwili Kapitan zaczął zbierać tych, którzy nie byli ranni, przy otwartych drzwiach, każąc im pilnować wejścia.
Gdy światło zapłonęło jaśniej, rozmiary klęski stały się bardziej widoczne. Zostaliśmy zdziesiątkowani. Ponadto ciała dwunastu braci, którzy nie byli z nami, leżały porozrzucane po całej komnacie. Byli na służbie. Pomiędzy nimi spoczywała podobna liczba martwych sekretarzy i doradców Syndyka.
– Czy ktoś widział Syndyka? – zapytał Kapitan. – Musiał tu być.
Kapitan, Zapałka i Elmo wszczęli poszukiwania. Nie miałem okazji ich śledzić. Łatałem i szyłem jak szaleniec. Pazury forwalaki zostawiały głębokie rany wymagające wprawnego i dokładnego zaszycia.
Goblin i Milczek zdołali jakoś uspokoić Jednookiego na tyle, że mógł mi pomóc. Może coś z nim zrobili. Pracowałem w oszołomieniu, ledwie zachowując świadomość.
Gdy tylko znalazłem wolną chwilę, rzuciłem ponownie okiem na Tam-Tama. Nadal żył. Ściskał w rękach swój bębenek. Cholera! Tak wielki upór zasługiwał na nagrodę. Ale jak mu pomóc? Moje umiejętności po prostu nie były wystarczające.
– Hej! – krzyknął Zapałka. – Kapitanie!
Spojrzałem