Pożeracz Słońc. Christopher RuocchioЧитать онлайн книгу.
obciążania matki i pod czujnym okiem Wysokiego Imperialnego Kolegium, z gwarancją, że wprowadzone genetyczne zmiany nie staną się genetycznymi wadami i nie skażą nam krwi. Poza tym rodzenie tradycyjnym sposobem wymagałoby od moich rodziców dzielenia ze sobą łoża, na co żadne z nich nie miało ochoty. Jak wielu nobilów, rodzice moi pobrali się z politycznej konieczności.
Moja matka, jak dowiedziałem się później, wolała towarzystwo kobiet od przebywania z ojcem i rzadko spędzała czas w rodzinnej posiadłości, widując ojca jedynie podczas oficjalnych wystąpień. Mój ojciec, dla kontrastu, wolał poświęcać się pracy. Lord Alistair Marlowe nie był typem człowieka, który ulega swoim słabostkom. W istocie ojciec nie był kimś, kto w ogóle ma jakieś słabości. Zajmował się swoim biurem i dbaniem o dobre imię naszego rodu.
W czasie, gdy się urodziłem, Krucjata trwała już od dobrych trzystu lat, licząc od pierwszej bitwy z Cielcinami o Cressgard, ale rozgrywała się daleko, dwadzieścia tysięcy lat świetlnych przestrzeni kosmicznej od nas, tam gdzie Mgławica zachodzi na Ramię Węgielnicy. Podczas gdy ojciec starał się jak mógł, aby wywrzeć na mnie wrażenie opisami powagi sytuacji, sprawy w domu toczyły się spokojnie, poza podatkami, jakie Imperialne Legiony ściągały od plebejuszy w każdym dziesięcioleciu. Jednak od frontu wojny dzieliły nas również dziesięciolecia lotu, nawet najszybszymi statkami, a mimo że Cielcinowie byli największym zagrożeniem, z jakim rodzaj ludzki spotkał się od czasu śmierci Starej Ziemi, sprawy nie wyglądały aż tak tragicznie.
Jak można było się spodziewać po rodzicach takich jak moi, niemal od razu zostałem oddany w ręce sług mego ojca. Ojciec z pewnością wrócił do pracy już godzinę po moim urodzeniu, poświęciwszy tyle czasu, ile zdołał, na rzecz tak rozpraszającą uwagę, jak narodziny syna. Matka udała się do domu swojej matki, aby spędzać tam czas w towarzystwie rodzeństwa i kochanek; jak już powiedziałem, matka nie angażowała się też w nudny interes rodzinny.
Tym interesem był uran. Posiadłości mego ojca leżały na najbogatszych złożach uranu w tym sektorze, a nasza rodzina od pokoleń zajmowała się jego wydobyciem. Pieniądze, które ojciec czerpał z tego za pośrednictwem Konsorcjum Wong-Hoppera oraz Związku Wolnych Handlarzy, uczyniły go najbogatszym człowiekiem na Delos, bogatszym nawet od wicekrólowej, mojej babki.
Miałem cztery lata, gdy urodził się Crispin, i nagle mój brat zaczął udowadniać, że jest idealnym spadkobiercą, co oznaczało, że jeśli już komuś był posłuszny, to tylko memu ojcu. W wieku dwóch lat był niemal tego wzrostu co ja w wieku lat sześciu, a gdy skończył pięć lat, przerastał mnie o głowę. Ta różnica już nigdy się nie zmniejszyła.
Otrzymałem najlepsze wykształcenie, jakiego można się spodziewać po synu prefekturalnego archona. Kasztelan ojca, sir Felix Martyn, nauczył mnie władać mieczem, pasotarczą i ręczną strzelbą. Nauczył mnie strzelać z energetycznej lancy i poprzez ćwiczenia nadał memu ciału odpowiednią sprawność. Od Helene, zamkowej szambelanki, nauczyłem się dobrych obyczajów: zawiłości ukłonów i uścisków dłoni oraz oficjalnych sposobów zwracania się do różnych osób. Nauczyłem się tańczyć, jeździć konno, pływać lekką łodzią i latać wahadłowcem. Od Abiathy, starego kantora, który zajmował się dzwonnicą i ołtarzem w świętym przybytku Zakonu, nauczyłem się nie tylko modlitw, ale i sceptycyzmu oraz tego, że również kapłani miewają wątpliwości. Od jego przełożonych, przeorów Świętego Zakonu Terrańskiego, nauczyłem się skrywać te wątpliwości głęboko, uznając je za herezje. No i oczywiście była też moja matka, która opowiadała mi rozmaite historie: opowieści o Simeonie Rudym, Cidzie Arturze oraz Kasi Soulier. Opowieści o Kharnie Sagarze. Uśmiejecie się, ale jest jakaś magia w tych opowieściach, której nie można traktować obojętnie.
Poza tym był jeszcze Tor Gibson, to on uczynił ze mnie mężczyznę, którym jestem, dał mi pierwszą lekcję. „Wiedza jest matką głupich – powiedział. – Pamiętaj, że największą częścią mądrości człowieka jest poznanie swojej ignorancji”. Ciągle mówił takie rzeczy. Uczył mnie retoryki, arytmetyki i historii. Nauczał biologii, mechaniki, astrofizyki i filozofii. To on uczył mnie języków i miłości do słów; mając dziesięć lat, mówiłem po mandarsku równie dobrze jak każde dziecko z międzygwiezdnych korporacji i potrafiłem czytać płomienną poezję jaddyjską jak prawdziwy akolita ich wiary. Co zaś najważniejsze, to on nauczał mnie o Cielcinach, tych grasujących mordercach, obcej pladze, która wgryzła się w obrzeża cywilizacji. Ale to również on nauczył mnie fascynacji ksenobitami i ich kulturami.
Ufam, że historyczne książki nie potępią go za to.
– Mam nadzieję, że jest ci wygodnie – powiedział Tor Gibson głosem, który zabrzmiał jak lodowaty wiatr w spokojnej sali ćwiczeń.
Powolnymi ruchami rozprostowałem się ze skomplikowanej, zwiniętej pozycji, którą wcześniej przybrałem, i przeszedłem do innej, wyginając kręgosłup.
– Sir Felix i Crispin będą tu za chwilę. Chcę być gotowy.
Przez maleńkie łukowe okienka umieszczone wysoko w kamiennych ścianach mogłem tylko słyszeć krzyki morskich ptaków, których hałas tłumiły nieco ekrany ochronne domu.
Stary scholiasta o twarzy obojętnej jak kamień obszedł mnie dokoła, powłócząc po mozaikowej posadzce obutymi w pantofle stopami, i stanął na linii mego wzroku. Przygarbiony już nieco, wiekowy nauczyciel stał nade mną, a na jego kościstej twarzy, pod grzywą siwych włosów, zagościł uśmiech. Bokobrody sprawiały, że przypominał wyglądem lwy, które wicekrólowa trzymała w swojej menażerii.
– Zamierzasz przewrócić małego pana, żeby klapnął siedzeniem na podłogę, prawda?
– Jakim siedzeniem? – Skrzywiłem się, robiąc głęboki skłon, aby dotknąć palcami stóp. – Tym, które ma między uszami?
Nikły uśmiech Gibsona zniknął.
– Lepiej, żebyś nie mówił o swoim bracie w taki sposób.
Wzruszyłem ramionami, poprawiając cienkie paski, dzięki którym kamizela używana podczas ćwiczeń przylegała płasko do koszuli. Pozostawiając Gibsona tam, gdzie stał, przeszedłem boso do stojaka, który znajdował się tuż obok drewnianego szermierczego kręgu o średnicy około dwudziestu stóp. Na stojaku czekała ćwiczebna broń różnego rodzaju, przeznaczona do próbnych pojedynków.
– Czy tego ranka mamy lekcję, Gibsonie? Myślałem, że odbędzie się dopiero po południu.
– Co takiego? – Przechylił głowę, przysuwając się nieco bliżej, a ja uświadomiłem sobie nagle, że pomimo swej postury Gibson nie był już młodym człowiekiem. Nie był młody, kiedy scholiaści skierowali go, by wychowywał mego ojca, a ten z kolei miał już ponad trzysta standardowych lat. Gibson przyłożył stuloną dłoń do ucha. – Co ma znaczyć to pytanie?
Odwróciłem się i wyraziłem nieco jaśniej, prostując przy tym plecy, aby zrobić lepsze wrażenie, jak mnie uczono. Kiedyś miałem zostać archonem tego starego zamku, a siła przemowy miała być moją najlepszą bronią.
– Myślałem, że nasza lekcja jest później.
Nie mógł zapomnieć. Gibson nie zapominał niczego. Byłaby to wyjątkowa zaleta, gdyby nie fakt, że należała ona do podstawowych wymagań stawianych tym, do których należał: scholiastom. Jego umysł został wyćwiczony tak, by stanowił substytut daimona, inteligentnej maszyny objętej najświętszym zakazem Zakonu. Nie mógł sobie pozwolić na żadne zapomnienie.
– Słusznie, Hadrianie. Oczywiście, że później, tak. – Kaszlnął w zielony rękaw i zerknął w stronę drona, który unosił się pod sklepieniem sali. – Miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać chwilę prywatnie.
Stępiony ćwiczebny miecz