Pożeracz Słońc. Christopher RuocchioЧитать онлайн книгу.
uwagę, gdy wypowiedziała je po raz pierwszy:
– Chcę ci pomóc.
Młodzieńczy poryw podyktował mi niespokojne zdania:
– Jak, matko? Jak? Już po wszystkim. Ojciec osiągnął swoje. Za cztery dni znajdę się na statku lecącym na Vesperad. – Przypomniałem sobie denerwujący śmieszek Crispina. „Anagnosta. Dziwaczne słowo”. Zastanawiałem się, gdzie Crispin jest w tym momencie. Miałem nadzieję, że gdzieś daleko, w ramionach błękitnej dziewczyny, i nie dziwi się, dlaczego nie ma mnie w głównym pałacu. – Wygrał. Potrzebowałbym wielu dni, żeby opracować jakiś nowy plan…
Uścisnęła moją dłoń.
– A gdzie ja twoim zdaniem byłam, hm?
Wyprostowałem się, jakby matka przyprawiła mnie o szok, i poczułem, że moje oczy robią się wielkie jak spodki.
– Mówisz poważnie?
Lady Liliana tylko na mnie zerknęła.
– Byłam w Euklidzie i szukałam jakiegoś wolnego handlarza, kogoś, kto zabrałby cię poza świat.
– Wolny handlarz? To niewiele lepsze od pirata. Nie można ufać takim ludziom.
Uniosła rękę uspokajająco, puszczając równocześnie moją dłoń.
– Pani dyrektor Feng poręczyła za niego.
Zaskoczyło mnie to.
– Dyrektorka wciąż jest na Delos?
Matka uśmiechnęła się, pocierając kciukiem o dolną wargę.
– A po co, twoim zdaniem, wybrałam właśnie Euklidę spośród wszystkich zapadłych mieścin w domenie mojej matki? – Ciekaw byłem tego i dziwiło mnie chłodne matczyne spojrzenie. – Ten człowiek jest dobry. To Jaddyjczyk. Ada mówi, że często zdarza mu się omijać kontrole na lothriadzkich orbitach, żeby przewieźć… bardziej wrażliwy towar.
– Ada? – Uniosłem brwi.
– Pani dyrektor Feng – poprawiła się matka i odwróciła wzrok. Wstała zgrabnie i podeszła do zamglonych okien.
– Rozumiem – powiedziałem. – Ale „Ada”?
Lady Liliana uśmiechnęła się tym tajemniczym uśmiechem, który tak dobrze znałem.
– No to chcesz to zrobić czy nie chcesz? – zapytała.
Osiem słów. Jedno proste pytanie. Byłem jak człowiek balansujący na linie, mogłem upaść na lewo lub na prawo. Ale w żaden sposób nie mogłem wrócić.
– A co z tobą? – zapytałem, przypatrując się jej z sofy. – Nie martwi cię, co zrobi ojciec, gdy się dowie, że pomogłaś mi uciec przed Zakonem?
Odwróciła się ku mnie, wciąż stojąc przy matowym oknie. Uderzyło mnie nagle, że była dużo wyższa niż ja. To po linii jej rodu Crispin odziedziczył swój monstrualny wzrost. Stała tam wyniosła, jak jakaś alabastrowa Wenus albo ikona Sprawiedliwości z białego szkła na ołtarzu Zakonu.
– Moja matka – odparła, odchylając w tył głowę i mobilizując całą swoją arystokratyczną wyższość – jest księżną Delos oraz jedną z wicekrólowych Jego Światłości. Mocno trzyma twojego ojca za jaja.
– Dlaczego to robisz?
Uniosła wysoko podbródek.
– Al ani razu nie zapytał mnie o zdanie w sprawie Vesperad. A zatem do diabła z nim. Jesteś moim synem, Hadrianie. – Przeciągnęła językiem po zębach jak znudzona lwica i skupiła uwagę na czymś, co tylko ona widziała. – Rzeczywiście tego chcesz? Żyć jako scholiasta? Z Korpusem?
Chrząknąłem, desperacko próbując opanować zalew emocji, który wywołały we mnie słowa: „Jesteś moim synem”.
– Tak.
ROZDZIAŁ 17
MOWA POŻEGNALNA
Nadszedł w końcu dzień mego odlotu, świtając słonecznym srebrem i malując blaskiem zielono-czarny krajobraz. Niebo miało barwę burzliwego morza, ale dzień był słoneczny i piękny jak żaden z tych, które dotąd widziałem. Wydawało mi się to w jakiś sposób niestosowne – deszcze i burze, jak przy wyjeździe z Meidui, wydawały mi się znacznie właściwszą pogodą na takie pożegnanie. Oficjalnie miałem być na wahadłowcu następnego ranka i dolecieć nim do handlowego statku Dalekosiężny, który należał do sieci odbywającej regularne kursy wewnątrz Imperium i w swoim czasie dostarczyłby mnie na wygnanie w Kolegium Lorica na Vesperad. Oficjalnie. Wiedziałem jednak z dobrego źródła, że zamiast tego zniknę w środku nocy i zostanę przetransportowany do miasta Karch na wyspie pośrodku Oceanu Apollańskiego, daleko na wschód od Diablej Siedziby, aby spotkać się z tajemniczym kontaktem mojej matki.
Próbując zachowywać się zwyczajnie, czekałem w pobliżu lądowiska, aż pojawi się wahadłowiec ojca, który miał dostarczyć mnie na orbitę, na spotkanie z Dalekosiężnym i moim losem. Emisariusze Diablej Siedziby mieli przybyć, aby dopilnować mego wylotu na wygnanie, a dobre wychowanie nakazywało, żebym ich powitał. Crispin stał obok mnie – nie potrafiłem powiedzieć, czy z nudów, czy z rzeczywistego zainteresowania. Przez kilka ostatnich minut był zadziwiająco cichy, dając mi czas na pozbieranie rozproszonych myśli. Myślałem o medytacji scholiastów, o apatheia. Starałem się odebrać jak najczystszy obraz tej chwili, z wszystkimi detalami. „Skupienie zamazuje”, zwykł mawiać Gibson. „Skupienie zaślepia. Musisz przyjąć w siebie daną rzecz, patrząc na nią całościowo, a nie skupiając się na szczegółach. To ważne zarówno dla władcy, jak i dla malarza”.
Jakaś grudka osiadła mi w gardle, gdy tak stałem obok brata, patrząc na zbliżający się wahadłowiec. Pojawił się najpierw jako maleńki kształt, jak ptak, nieostry przedmiot na krawędzi mego widzenia, spadający z nieba jak lanca. Ptasi kształt rósł, stawał się smokiem i niósł ze sobą szczęk metalowej furii zstępującej z nieba – zrazu było to niskie dudnienie, jak grzmot, potem odgłos setek mieczy ostrzonych na firmamencie. Krążył i zawracał na niebie kilka razy, za każdym nawrotem wytracając część potężnej szybkości, podobnie jak my, kiedy tu przylecieliśmy.
– Chciałbym, żeby pozwolili mi lecieć z tobą – powiedział Crispin. – Nigdy nie byłem na orbicie.
Nie odpowiedziałem mu, zdążyłem w porę przymknąć powieki, aby osłonić oczy przed widokiem płomieni silników hamujących, dzięki którym wahadłowiec wytracił jeszcze więcej szybkości przed ostatnim podejściem. Wokół nas na lądowisku technicy w liberiach rodu Kephalosów uwijali się w gorączce przygotowań. Trzydziestu imperialnych legionistów w nienagannie wypolerowanych białych zbrojach, w szczelnie zamkniętych hełmach, z zatrzaśniętymi na głucho, pozbawionymi twarzy i oczu przyłbicami, stanęło w paradnej pozycji spoczynkowej, ze strzelbami w rękach, ramię w ramię z dziesiątką hoplitów z zamku Marlowe’ów, których przywieźliśmy ze sobą z Meidui.
Wahadłowiec zniżał się już zgodnie z przyjętym wektorem podejścia, ukośnie skierowany w górę, ta pozycja zapewne pomagała mu nadal wytracać prędkość, wspomagana pokładowym polem tłumiącym przeciążenie. Wahadłowiec wyglądał bardziej jak nóż niż statek powietrzny, zupełnie inaczej niż ten ptak-padlinożerca, który przywiózł tu mnie i Crispina. Dwadzieścia metrów czarnego adamantu, kadłub wzmocniony tytanowym rusztowaniem zdolnym wytrzymać uderzenia mikrometeorów nawet bez projektorów tarcz zamontowanych z przodu i z tyłu, małych wklęsłych talerzy lśniących jak żywe srebro.
Gdy wylądował, spód jego kadłuba był osmalony na skutek tarcia po wejściu w atmosferę, a cały statek spowijały smużki dymu