Kiczery. Adam RobińskiЧитать онлайн книгу.
i toponimy. Lesław Grabowski przyjechał z matką i ojczymem z Pławniowic na Śląsku. Nie umiał powiedzieć, co skusiło ich do przeprowadzki do wsi Daszówka między Czarną a Ustrzykami Dolnymi. Miał wtedy pięć lat, a kilkunastogodzinną podróż spędził pod plandeką radzieckiego GAZ-a 51 wciśnięty między babcię i klamoty, które były całym dobytkiem rodziny. Dorosły Leszek wspominał tamte dni 1953 roku na łamach „Gazety Bieszczadzkiej”: „zamiast podłogi było klepisko, zamiast sufitu strzecha nad głową, okna powybijane, drzwi powyrywane, jakieś palenisko w rogu, nie mówiąc o takich luksusach jak choćby woda”, którą brali ze strumienia. Do tego wygódka w pokrzywach. Kiedy jego matka to wszystko zobaczyła, dostała napadu histerii. Babcia, powojenna profesorka gimnazjum, władająca kilkoma językami obcymi, następnego dnia rano wstała, ubrała się i pewnie by uciekła, gdyby nie strach przed wilkami. Ich wycie było jedyną melodią pierwszej nocy.
Kiedy dzieci dorastały, były już stąd. Chociaż to „tu” nie oznaczało nic konkretnego i nie stanowiło żadnego powodu do dumy. Góry wciąż były obce. Interesowali się nimi raczej ci, którzy przyjechali z daleka, by je oglądać. W Ustrzykach Górnych przez długi czas znajdowały się tylko strażnica Wojsk Ochrony Pogranicza i schronisko PTTK. Jego goście, szczękając z zimna zębami, chodzili na Halicz oglądać wschody słońca. Świtu wyczekiwali w okopach z czasów I wojny światowej. Czasem, gdy na szczyt dotarli znacznie przed czasem, patrzyli daleko na wschód i południe. Wierzyli, że przy dobrych warunkach zobaczą światła Lwowa, a nawet Budapesztu, ale nikomu się to nigdy nie udało.
Ci „stąd” w góry nie chodzili wcale. Kiedyś jeden z przyjezdnych poznał piękną Barbarę. Długo namawiał ją na wspólną wycieczkę. Mówił:
– Basiu, pójdziemy na połoninę. Wiesz, jak tam ładnie?
– Daj mi spokój z tą połoniną – odpowiadała, a on przysuwał się do niej i powtarzał:
– Basiu, chodź ze mną na połoninę. – I znowu się zbliżał.
A kiedy ich ramiona już się stykały, Basia wstała, chwyciła swoją torebkę, wytrzepała na stół całą jej zawartość, i powiedziała:
– Patrz, niczego nie brakuje. Nic na tej twojej połoninie nie zgubiłam. To po co będę tam szła?
14
Umówiłem się z grupą znajomych przyrodników, że pokażą mi Wschód. Złapaliśmy się przed przejściem granicznym i rozpoczęliśmy oswajanie ze zmianą czasu. Nie chodziło o przestawianie zegarków w tę i we w tę, lecz o samą definicję pojęcia. Czas, zamiast przelewać się przez ręce, niemal zastygał na bawełnie rękawiczek. W języku straży granicznej nazywa się to zmianą warty. Stoisz, bo jeden celnik właśnie zmienia drugiego. A może, w duchu Mahatmy Gandhiego, sam staje się tą zmianą, bo proces ten zdaje się zapętlony.
Niezamarznięty Strwiąż wciąż szumiał w ciemności, zwiastując dalekie kraje. Rzeka brała początek pośród wzgórz na zachód od Ustrzyk Dolnych i, wraz ze swoimi dopływami, należała do dorzecza Morza Czarnego. Przestępując z nogi na nogę przy aucie, ogrzewałem się myślami o plażach Batumi i minaretach Trabzonu strzelistych jak karpackie jodły.
Czekanie przypomniało mi starą argentyńską anegdotę, na którą wpadłem u Luisa Sepúlvedy. Nauczyciel zadał swoim podopiecznym wypracowanie o zegarku. W jednym z zeszytów wyczytał potem, że „zegarek służy do ważenia spóźnień. Zegarek czasem się psuje i tak jak z samochodu wycieka olej, z zegarka wycieka czas”.
W Chyrowie, gdzie zatrzymaliśmy się na noc, znaleźliśmy ogrzane pokoje i nieco miejsca na podłodze. Do rana ubyło jeszcze trochę czasu, ale przekupki handlujące fasolą i jajami na wysadzanym kolorową kostką rynku nie odnotowały tej zguby. Jeden jedyny pasażer na dziurawym placu przed dworcem szukał straconych godzin w rozkładzie jazdy marszrutek.
Była to sytuacja umiejscowiona gdzieś między wszechświatami Chatwina a W. G. Sebalda. Czas, wygłosił kiedyś ten drugi ustami Austerlitza, bohatera swojej książki, to najbardziej sztuczny z ludzkich wynalazków, a wiązanie go z obrotami planety ma tyle samo sensu, co szukanie miary czasu w przyroście masy drzewnej lub procesie rozpadu wapnia.
Dlaczego w jednym miejscu czas stoi w wiecznym bezruchu, a w innym mija i pędzi na wyprzódki? Czy nie powiedziałoby się – mówił Austerlitz – że w ciągu wieków i stuleci czas nie dotrzymywał sobie tempa? W końcu dopiero od niedawna rozciągnął się na cały świat. I czy aż do dziś w niektórych częściach świata ludźmi rządzi nie tyle czas, co warunki atmosferyczne, a zatem wielkość, która nie daje się skwantyfikować, nie zna linearnej równomierności, nie posuwa się w jednostajnym rytmie, ale ruchem wirowym, z zahamowaniami i nagłymi przełomami, powraca w stale zmiennej formie i rozwija się nie wiadomo w jakim kierunku? Zacofane i zapomniane okolice w naszym własnym kraju były do niedawna tak samo poza czasem, jak kiedyś zamorskie, nieodkryte jeszcze kontynenty, i dotąd, nawet w takiej metropolii czasu jak Londyn, pewne obszary znajdują się poza czasem. Umarli są poza czasem, tak samo umierający i obłożnie chorzy u siebie w domu albo w szpitalach, i nie tylko oni, wystarczy przecież pewne quantum osobistego nieszczęścia, aby nas odciąć od wszelkiej przeszłości i wszelkiej przyszłości. Faktycznie – mówił Austerlitz – sam nigdy nie posiadałem zegara, ani zegara z wahadłem, ani budzika, ani zegarka kieszonkowego, a już tym bardziej na rękę. Zegar zawsze wydawał mi się czymś śmiesznym, czymś doszczętnie zakłamanym, może dlatego, że pod wpływem jakiegoś dla mnie samego niezrozumiałego impulsu stale buntowałem się przeciwko władzy czasu i nie chciałem mieć nic wspólnego z tak zwanymi bieżącymi wydarzeniami, w nadziei, jak myślę dziś – mówił Austerlitz – że czas nie przemija, nie odchodzi w przeszłość, że mogę się cofnąć w czasie, że tam wszystko będzie tak jak przedtem albo, ściślej mówiąc, że wszystkie momenty czasu istnieją jednocześnie obok siebie, innymi słowy, że nic z tego, co opowiada historia, nie jest prawdą, że to, co się wydarzyło, wcale się jeszcze nie wydarzyło, ale dopiero wydarza się w chwili, kiedy o tym myślimy, co naturalnie z drugiej strony otwiera beznadziejną perspektywę wciąż trwającej niedoli i nigdy niekończącej się udręki.
Akapit ten był zbyt długi, by stać się mottem książki, i zbyt trafny, by całkiem go zignorować. Tym bardziej że Sebald też miał coś do powiedzenia o Chatwinie. Sukcesu W Patagonii Niemiec upatrywał w uniwersalnej wizji jej autora. Opisy eksterytorialnej krainy gdzieś na krańcu świata – przekonywał – w której walijscy uchodźcy jeszcze sto lat po przybyciu śpiewają swoje kalwińskie pieśni, starając się przekrzyczeć huk wiatru pod lodowoszarym niebem, dotykają bowiem najczulszych strun naszej zbiorowej wyobraźni.
15
W budzie przy dworcu w Starym Samborze zamówiliśmy zimną soliankę i gorącą herbatę. W oczy rzucały się przede wszystkim złote zęby roześmianej sprzedawczyni oraz koraliki jej skoliotycznego liczydła. Z gracją pianistki odliczała należne hrywny. Przygarbionego dziadka w obdartej kurtce, z której puch wyłaził każdym szwem, nie dało się nie zobaczyć i nie usłyszeć, bo przez ramię miał przerzucony kilof. Z trzonka zwisała pleciona torba.
– Kilofy zostawiamy na zewnątrz – powiedziała ekspedientka, a potem znów się uśmiechnęła.
Po śniadaniu ruszyliśmy na południe, przez Turkę, i dalej wzdłuż meandrującego Stryju. Śnieg padał niepozorny, ale wytrwały. Asfalt był biały i zadziwiająco równy. Na którejś przełęczy – to musiało być nieopodal szczytu Szymanki – ktoś usypał przy drodze kopczyki żwiru. Jeden obok drugiego, co kilkadziesiąt metrów, i jeszcze łopata. Tak, by co któryś przejeżdżający kierowca przysłużył się ogółowi, poprawiając warunki jazdy. W Wysocku pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak koń wpada w poślizg. Ostry, lewy zakręt na zjeździe z górki, tylne kopyta zgubiły trzymanie, zad runął na ziemię, a przerażony woźnica sunął na zewnętrzną. Kilka sekund trwała walka zwierzęcia z grawitacją, a nogi szurały po lodzie. Wreszcie zwierzę wstało i wyciągnęło