Matki i córki. Ałbena GrabowskaЧитать онлайн книгу.
/p>
Redakcja KAROLINA WĄSOWSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Łamanie
| manufaktu-ar.comFragment wiersza Nieobecna dusza z tomu Lament na śmierć Ignacia Sáncheza Mejíasa Federica Garcíi Lorki w przekładzie Jarosława Marka Rymkiewicza
Copyright © by Ałbena Grabowska
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-28-8
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o.
ul. Mierosławskiego 11A
01-527 Warszawa
tel. 48 22 663 02 75
e-mail: [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.
Najbliższym
Nie zna cię teraz byk ani figowiec, ani konie, ani mrówki twego domu. Nie zna cię dziecko ani popołudnie, teraz jesteś na zawsze umarły.
LILA
Ojciec zmarł przy moim porodzie czterdzieści lat temu. Wyszedł po papierosy, bo nie mógł znieść jęków matki dochodzących zza zamkniętych drzwi porodówki, i wpadł pod samochód. Czy zginął przez nadmierną wrażliwość, czy też przez jej brak? Nie wiem. Pewne jest tylko to, że wraz z nim bezpowrotnie odszedł ostatni pierwiastek męski z naszego domu.
Gdy nieświadomy kierowca uderzał w mojego ojca, wyrzucając jego ciało na kilka metrów w górę i pozbawiając je butów, moja matka zaczęła odczuwać bóle parte. Wyskoczyłam po jednym skurczu niczym korek, tak że ledwo mnie złapali. Słyszałam to w każde urodziny. Dziwne, że szturmowałam matczyny korytarz przez czternaście godzin, a wyszłam na świat w czternaście sekund. Południe, powiedział lekarz, który przyszedł mnie zbadać. Taki wpisali czas urodzenia.
Dwunasta, wpisał milicjant w akt zgonu, skoro kierowca zapewniał, że kiedy ojciec uderzył w maskę, właśnie grali w radio hejnał. Swoją drogą, to dziwne zginąć w południe, dodał. Godzina dobra jak każda inna, powiedział lekarz, którego wezwano na miejsce, chociaż nie miał już nic do roboty. Nie musiał ratować życia czy coś takiego. Ja tam się cieszę, że nie czwarta nad ranem. To najgorsza godzina na umieranie, burknął jeszcze, mimo że milicjant go nie słuchał. To też mi opowiadano każdego roku i aż do tej chwili nie przyszło mi do głowy pytanie: skąd o tym wiecie, przecież nie było was przy tym. „Wy” to moja matka, babcia i prababcia.
Co zrozumiałe, przekazanie matce hiobowych wieści stanowiło nie lada kłopot. Mną się nie przejmowano, co mnie nie dziwi. Tkwiłam w beciku i nie czułam smutku. Może poród mnie zmęczył, nie pamiętam. W opowieściach rodzinnych mało wspominano na ten temat. Może dlatego, że tamta chwila była prawdziwa, a nie wymyślona, jak gadki o hejnale i komentarz lekarza od zgonu. Powiedziały mi tylko, że przekazano mamie wiadomość szybko, krótko. Zaraz ją wzięli na fotel i zwieźli, żeby zidentyfikowała okaleczone ciało mojego ojca.
Co działo się „po drodze”, mogę się tylko domyślać. Pewnie sięgnęli do jego kieszeni po dokumenty, odczytali imię i nazwisko, adres. Rzecz działa się pod szpitalem. Czy któryś ze zgromadzonych tragediopijców nie krzyknął przypadkiem: ten gość wybiegł na chwilę po fajki? Jego żona rodzi już czternastą godzinę, chciał chłop sobie zapalić. Inny może dodał: widziałem całe zdarzenie, wtargnął na jezdnię. Kierowca nie miał szans. Wtedy szofer mógł odetchnąć z ulgą: tak, tak, normalnie wskoczył mi przed maskę, nawet nie zahamowałem. Mogło się tak zdarzyć. Albo i nie. Nie wiem tego. I nigdy się nie dowiem.
Matka niewiele pamięta albo tak tylko twierdzi. Względnie nie chce pamiętać lub wypiera. W rozmowach ze mną używała stwierdzeń „obuchem w głowę”, „czułam targającą mną rozpacz”, ale to dopiero wiele lat później i też na odczepnego. Na podstawie własnych doświadczeń mogę tylko przypuszczać, że usadzenie jej na fotelu kilka minut po porodzie i zwiezienie klekoczącą windą musiało być torturą. Nie musiała udawać cierpienia. Czy była jednak zaskoczona? Może ją zaskoczył swoją śmiercią, może tylko zasmucił. Kto to wie. Nie wiem, jaki był, i nigdy się nie dowiem. Człowiek przeżuty przez wspomnienia innych się nie liczy. Jest tylko nieistniejącą fotografią, słowami, które przeinacza pamięć, zapachem, który nie dotarł do nozdrzy. Nikim. Jakby nigdy nie istniał.
Babcia mi mówiła, że wszyscy zastanawiali się, czy jestem pogrobowcem czy też nie. W tamtych dniach to była najważniejsza kwestia. Skoro urodziłam się w chwili śmierci ojca, to jak mnie nazwać? Sierotą? Zbyt proste. Na pogrzebie spierano się o to, a ja ponoć przysłuchiwałam się z zainteresowaniem. Nie wierzę, bo nie pamiętam. Pamiętam tylko to, w co wierzę. Tak mam. Uważam, że nie jestem ani pogrobowcem, ani przedgrobowcem, tylko śmierciochwilą. Dosadnie, ale taka prawda. Stąd właśnie, znikąd inąd, bierze się moja melancholia, zwana depresją, której nie mogą uleczyć żadne lekarstwa ani skłonność do wdawania się w romanse, „jakby jutra miało nie być”. Zwyczajna ludzka tęsknota za ojcem, który nie nauczył mnie jeździć na rowerze, tak jak ojcowie innych dzieci.
Ojciec istniał w rodzinie jedynie do chwili pogrzebu. Przez kilka pierwszych dni matka przeżywała męki, musiała zamienić jedną najbliższą sobie istotę na inną. Ta inna to oczywiście ja. Dużo ją to kosztowało, straciła na przykład pokarm. Szkoda, powiedziała położna w szpitalu. Pani mleko było wyjątkowo tłuste. Dziewuszka by się spasła, że hej. Może to i dobrze w takim razie, bo się nie spasłam. Całe życie pozostawałam szczupła, chociaż mogę zjeść wszystko.
Wiele lat później wymyśliłam sobie, w czym wspierały mnie babcia i prababcia, że na pogrzebie ojca grali na skrzypcach. Matka kręciła przecząco głową. Skąd ten pomysł? A właśnie że tak, mówiła prababcia, stara, sucha i niedomagająca. W radio było, wyciągała sękaty palec. W telewizji raczej, poprawiała babcia, patrząc na własną matkę z dezaprobatą. Matka kręciła głową i mówiła, że tego dnia nie włączali w domu telewizji. Nawet radio nie grało. Zresztą mama nie lubi, żeby coś grało, prawda? A babcia nie słyszy, dodawała. Mama się nie patyczkowała z własną matką i babką, a one nie użalały się nad jej wdowieństwem. Obie wydumały, żeby ojca pogrzebać szybko, zanim mama wróci ze szpitala z dzieckiem. Chciały jej oszczędzić cierpień. To byłoby łatwe do zrealizowania, bo ojciec nie miał rodziców, dziadków ani innych krewnych. Ojciec wychował się w domu dziecka. Prababci to przeszkadzało, mamie i babci nie. Prababcia mówiła, że rodzina jest bardzo ważna, a gdy jej nie ma, to nie wiadomo, co to za człowiek. Babcia zaś mówiła odwrotnie. Że jak człowiek rodziny nie ma, to nie może zrucać (tak mówiła: „zrucać”) wszystkiego na ojca, że całe dnie pracował, albo na matkę, że utyrana. Tak też mówiła: „utyrana”. O ojcu nikt nic nie wiedział, tylko że go oddali do „okna życia”, to nawet romantyczne, że do „okna życia”. Pewnie jakaś nastolatka go urodziła i tak się biedulka pozbyła. Ja uważam, że to w porządku, wiadomo, mogła w beczkach po kapuście utopić albo w lesie zakopać, a w ten sposób dał życie mnie. Szkoda, że tylko życie.
W każdym razie tak obie wydumały, że pogrzeb powinien odbyć się szybko, żeby matka nie widziała. Ona jednak je przechytrzyła. Skoro mogła chwilę po porodzie z krwawiącym kroczem i w szlafroku podejść do zwłok i oświadczyć, że „tak, to jest mój mąż, Marcin Okiennik”, to przyszła i na pogrzeb. Tak się nazywał. Marcin, ze względu na to, że oddano go w Dzień Świętego Marcina, a Okiennik – to oczywiste. Babcia i prababcia mówiły, żeby ojciec przybrał nazwisko matki, Mierzejska, ale ona tylko się skrzywiła. Nie obchodziło jej nazwisko. Prababcia była tradycjonalistką. Uważała, że nasze nazwisko