Bajdy Bajbary. Katarzyna RyrychЧитать онлайн книгу.
wykopanie tych wszystkich kości byłoby bardziej kosztowne niż wybudowanie garaży i zostawili nasz Skrawek w spokoju.
Pod jednym z drzew, które wyglądało na najstarsze, ustawiono kamienną tablicę z napisem, że w tym miejscu spoczywają szczątki nieznanych ludzi, prawdopodobnie pacjentów szpitala psychiatrycznego. Okazało się także, że niektóre z kamieni, którymi otoczono niewielki klomb, to fragmenty płyt nagrobnych. Oczyszczono je i ustawiono w trawie.
I tak zakończyła się walka o zieleń.
A przy okazji wyszło na jaw, że ten cały szpital mieścił się nie gdzie indziej, tylko… w naszej szkole.
Może dlatego wszyscy w niej byli trochę dziwni?
Wampirena siedziała na kamieniu i pasła Edwarda. Kicał sobie wesoło w trawie i wybierał z niej koniczynę.
– Nie chce mi się żyć – powiedziałam, a Wampirena ze zrozumieniem pokiwała głową.
– A nie mówiłam, że też jesteś emo, tylko o tym nie wiesz? – zapytała. – Łzy ukrywasz pod śmiechem. A śmiech i płacz mają te same korzenie.
Siedziałyśmy w milczeniu, patrząc jak Edward wcina łodygi mleczy, a nad naszymi głowami wesoło ćwierkały ptaki.
– Mój tata zaginął – powiedziałam, siląc się na najbardziej grobowy ton.
– Codziennie setki ludzi ginie bez wieści – westchnęła Wampirena. – Czasami się znajdują – dodała po chwili.
A może mój tata rzeczywiście zaginął? – pomyślałam.
– A czasami po prostu nie chcą być znalezieni – ciągnęła.
Nie potrafiłam doszukać się powodu, dla którego mój tata miałby nie chcieć się odnaleźć. Miałby bardzo ładną żonę i niebrzydką córkę.
– Ale można to zgłosić na policję.
– Zaginął za granicą. – Kolejne kłamstwo przyszło mi przez gardło równie gładko jak inne.
– Od tego jest Interpol. – Wampirena podrapała Edwarda za uchem. – Wiesz, ilu zaginionych tutaj leży? – zapytała nagle.
Poczułam, jak robi mi się zimno.
Ostatecznie siedziałyśmy na Skrawku, który był pełen ludzkich kości.
W klasie wszyscy mi współczuli. Kiedy przyszłam do szkoły, nawet Koszmarian powstrzymał się od głupich uwag. Nie kto inny jak Wypłosz potwierdził istnienie cyrku Medrano, więc mój zaginiony tata stał się nagle postacią tak realną, że sama prawie uwierzyłam w swoją historię.
– Może to umieścić na fejsie? – zapytał Buła z Masłem. – Internet to potęga i znaleźć kogoś to… buła z masłem – zakończył swoim ulubionym powiedzonkiem. – Daj mi zdjęcie starszego, to się tym zajmę.
W zasadzie mogłam pozwolić mu na taką akcję, ale oczywiście nie miałam żadnego zdjęcia.
– Poczekajmy, co powie Interpol – zdecydowałam.
Kiedy lekcje się skończyły, byłam nie tylko właścicielką najdłuższych nóg, ale i najpopularniejszą dziewczyną w szkole.
Wampirena i Koszmaria odprowadziły mnie do domu, a Koszmaria zapytała, czy chcę, aby posiedziała ze mną.
To akurat byłoby fajne, ale nie miałam pewności, czy nagle nie pojawi się pani kurator albo czy mama nie wróci z siatką pełną kolejnych zakupów.
– Jakby coś, to zadzwoń – powiedziała.
Ledwie weszłam do domu, zadzwonił Wypłosz, pytając, czy w tej sytuacji chcę wybrać się do cyrku. Bo to może być dla mnie traumatyczne doświadczenie.
– No, atmosfera, występy – mówił. – Wiesz, to wszystko.
– Może pójdę – odparłam grobowym głosem.
Nie mogłam pozwolić, aby coś fajnego mi umknęło. Ubrałam się stosownie do okazji – w czarną dżinsową spódniczkę i czarną koszulkę. Jedynie adidasy były różowe, bo nie miałam nic bardziej odpowiedniego.
Przedstawienie było naprawdę rewelacyjne, tylko musiałam się pilnować, aby nie okazywać zbytniej radości. Nawet kiedy ojciec Wypłosza razem z psem odśpiewali Love me tender. A kiedy na koniec numeru na arenę wybiegła biała pudliczka z różą w pyszczku i położyła ją na ziemi obok stołka, na którym siedział pies, musiałam na siłę myśleć o czymś smutnym, żeby się nie śmiać…
O to akurat nie było trudno – wystarczyło, że sobie przypomniałam pustą lodówkę albo kolejne zakupy mamy i już uśmiech zniknął mi z twarzy.
Po przedstawieniu tata Wypłosza pokazał nam wszystkie zwierzęta i myślałam, że dostanę zawału. W każdej chwili mógł zapytać o mojego tatę, bo Wypłosz nie był przecież idiotą i z pewnością opowiedział o nim swojemu ojcu.
Ale na szczęście nic takiego się nie stało.
– Podobało ci się? – zapytał Wypłosz.
Z grobową miną skinęłam głową.
Bomba wybuchła nazajutrz. Pani wychowawczyni poprosiła mnie do pokoju szkolnej pedagog. Obie patrzyły na mnie z dziwnym wyrazem twarzy i żadna nie wiedziała, jak zacząć.
– Basiu – odezwała się wreszcie pedagog. – Jestem tu po to, aby każdy, kto ma jakiś problem, mógł przyjść i o tym porozmawiać. To moja praca.
– Ale ja nie mam żadnego problemu – odparłam, patrząc jej prosto w oczy.
– Wiem – odpowiedziała. – To my mamy problem.
– Naprawdę? – zdziwiłam się.
– Z tobą – uściśliła moja wychowawczyni.
Miałam na końcu języka, że jestem jedną z najlepszych uczennic w szkole, ale w minach obu pań było coś, co powstrzymało mnie od podobnych uwag.
Postanowiłam przejść do ataku.
– Jeśli chodzi o mojego tatę…
– Chodzi o twoją mamę – przerwała mi pani pedagog i znowu spojrzała na naszą panią.
W ten sposób dowiedziałam się, że mama została zatrzymana przez policję, kiedy próbowała ukraść kilka flakoników perfum. I to nie byle jakich.
I że prawdopodobnie nie była to pierwsza kradzież, jakiej się dopuściła.
W związku z tym obie panie musiały ustalić adres jakiegokolwiek członka mojej rodziny, który mógłby podjąć się opieki nade mną na czas… W przeciwnym bowiem wypadku…
No właśnie. Z tym czasem też był problem. Bo tak naprawdę nikt nic nie wiedział.
Ale nie to było najgorsze.
Otóż tak naprawdę w pobliżu nie było żadnego członka mojej rodziny. Babcia, czyli mama mojej mamy, mieszkała w Ameryce. A Ameryka była zbyt daleko, aby babcia mogła przyjechać ot tak, z dnia na dzień.
Poczułam, że ogarnia mnie panika. Przypomniałam sobie noc spędzoną w Policyjnej Izbie Dziecka i zrobiło mi się niedobrze. Musiałam naprawdę pozielenieć na twarzy, bo kiedy zapytałam, czy mogę pilnie wyjść do ubikacji, obie natychmiast się zgodziły.
Popędziłam do toalety i zamknęłam drzwi na zasuwkę.
Na szczęście miałam ze sobą telefon, choć oczywiście nie wolno nam było nosić do szkoły komórek. Chwała Bogu był doładowany.
Przejrzałam książkę adresową. Koszmarian, Koszmaria, Wampirena… Pani Monika… Ta akurat nie nadawała się na opiekuna, nawet dla królika.
– Basiu!
Pani wychowawczyni musiała polecieć za mną