Эротические рассказы

Poniemieckie. Karolina KuszykЧитать онлайн книгу.

Poniemieckie - Karolina Kuszyk


Скачать книгу
powstydził”. Na portalach w rodzaju slowhop.pl, które kuszą mieszczuchów listami klimatycznych miejsc, można znaleźć sporo poniemieckich domów emanujących atmosferą tradycyjnej przytulności i solidnego zadomowienia oraz odrestaurowanych obór, zamienionych na charakterne domy wakacyjne. Trudno o lepszy dowód na to, że drugie i trzecie pokolenie osadników uznało, że jest u siebie i Niemcy jednak nie wrócą.

      Temat poprzednich mieszkańców powraca czasem w magazynach wnętrzarskich, w artykułach poświęconych remontom poniemieckich domów. „Weranda Country” pisała w 2016 roku:

      Ceramiczna dachówka pochodzi aż z trzech różnych dachów. Kupowali ją przez internet z rozbiórek poniemieckich chałup. […] Pod podłogą i na strychu nowi właściciele znaleźli pamiątki po przedwojennych mieszkańcach (np. trzy stare kafle piecowe z ręcznie odciśniętym wzorem) – zachowali je, bo jak mówią, to dzięki nim wracają dobre duchy.

      Wbrew zaklęciom właścicieli poniemieckich domów duchy wcale nie muszą wracać w zamiarach pojednawczych. Mogą pojawiać się jako upiory i zgłaszać pretensje. Karolowi Maliszewskiemu z Nowej Rudy [Neurode], autorowi Wyprawy do miasteczka. Notatnika sudeckiego, jeszcze w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych nie dawało spokoju wyobrażenie byłego właściciela jego domu, aptekarza Joachima Jacobsa, który w każdej chwili może wyjść z szafy i powiedzieć w sudeckim dialekcie: „Spierdalaj, przybłędo!”.

      Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Polacy krótko cieszyli się wspólnym domem, a wybuch II wojny światowej zapoczątkował czas tułaczki i bezdomności, który miał trwać jeszcze przez długie powojenne lata. W 1946 roku, gdy Kazimierz Brandys pisał „wojna wzięła mój dom w twarde karby”, w miastach całej Polski było 4,44 miliona izb mieszkalnych. Izba mieszkalna to oficjalne określenie pomieszczenia nadającego się do mieszkania, w tym kuchni. Sześć lat później liczba izb mieszkalnych będzie wynosić 5,97 miliona. To nadal niewiele, zważywszy wojenne straty.

      8 marca 1946 roku, rok po postanowieniach w Jałcie i Poczdamie, na mocy dekretu o majątkach opuszczonych i poniemieckich przechodzi na własność Skarbu Państwa wszelki majątek Rzeszy Niemieckiej i byłego Wolnego Miasta Gdańska oraz ich obywateli „z wyjątkiem osób narodowości polskiej lub innej przez Niemców prześladowanej”. Mieszkania w całej Polsce, również poniemieckie, stają się własnością wspólną w wyniku dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego o komisjach mieszkaniowych, przyjętym w 1944 roku przez lubelski rząd.

      W maju 1945 roku, jeszcze przed postanowieniami poczdamskimi, Centralny Komitet Przesiedleńczy agituje: „Chcecie chleba – na Zachodzie jest chleb! Chcecie ziemi – na Zachodzie jest ziemia!”. Na „Ziemie Odzyskane” jadą ci, którym odebrano domy na Wschodzie, i ci, których domy zbombardowano w centrali. W 1947 roku dołączą do nich przesiedleni w ramach akcji „Wisła”. Jadą ocalali Żydzi. Założą gminy żydowskie – ziemie zachodnie staną się największym skupiskiem ocalonych z Zagłady – i przez krótki czas będzie się wydawać, że w nowym polskim domu jest miejsce i dla nich. Najpóźniej po pogromie kieleckim w lipcu 1947 roku Żydzi z całego kraju zaczną masowo emigrować i szukać sobie domu gdzie indziej. Na Zachód jadą rodziny, których bieda jest tak dotkliwa, że ich siedziby przestały zasługiwać na miano domu. Jadą po złote runo bandy szabrowników, patroszą mieszkania, pomieszkując to w jednym, to w drugim, i znikają na zawsze. Jadą ci, którzy mają coś do ukrycia przed nową władzą. Jadą zdemobilizowani żołnierze, zachęceni obietnicami ulg dla osadnika wojskowego, i powracający z Niemiec robotnicy przymusowi. Jedni marzą o urządzonych mieszkaniach poniemieckich i gospodarstwach z budynkami, światłem i inwentarzem. Inni – o rychłym powrocie do utraconych rodzinnych stron.

      Przeprowadzka

      Magdalena Viecenz, babcia Cäcilii Hille, z którą rozmawiam w Berlinie, do 1946 roku mieszkała w ostatnim domu na wzgórzu w Rückers, dziś Szczytnej w Kotlinie Kłodzkiej. Dom został wyszabrowany jeszcze podczas obecności gospodarzy. Rabusie spędzili domowników do piwnicy, a górę opróżnili ze wszystkiego, co dało się wynieść, łącznie z namoczonym praniem. Zanim wyjechali, szesnastoletnia Magdalena Viecenz widywała w kościele polskie dziewczęta ubrane w jej rzeczy. Wróciła w siedemdziesiątym piątym, żeby zobaczyć dom. Parter był zrujnowany, a na piętrze mieszkała kilkuosobowa rodzina. Mieszkańcy mieli odciętą wodę i korzystali ze studni w podwórzu. Nigdy nie widziałam równie pustego domu, opowiadała babcia Cäcilii. Nie pojechała już później do Polski. Za to latem 2016 roku pojechała Cäcilia. Domu nie znalazła. Przywiozła babci kamyk.

      Rodzina Magdaleny Viecenz opuści wieś jako jedna z ostatnich niemieckich familii, gdy Rückers będzie już Szczytną. Podczas gdy Viecenzowie będą jeszcze zwlekać z decyzją o wyjeździe, mama mojego taty, babcia Marysia, już będzie pakować dobytek w Wojutyczach pod Starym Samborem. Pojedzie na Zachód pierwszym transportem, ze swoim dwuletnim synem, czyli moim tatą, młodszym bratem i matką, do Zobten am Berg, Sobótki pod Ślężą. Wśród szykujących się do wyjazdu zabraknie Michała, męża Marysi – Ukraińca, parę miesięcy wcześniej zaaresztowanego przez Sowietów. Wtedy nikt jeszcze nie wie, że ze lwowskich Brygidek dziadek Michał trafi na osiem lat do łagru w Workucie i choć w 1953 roku wróci w rodzinne strony, przemianowane tymczasem na Ukraińską Republikę Rad, już nigdy nie zobaczy żony, a syna – dopiero gdy ten będzie dorosłym człowiekiem.

      W ruchomej szopce pamięci od lat kręcą się te same postaci i wypowiadają te same słowa. Gdy po dziadka przychodzą sowieccy żołnierze, jeden z nich sięga po wiszącą na ścianie rodzinną pamiątkę, szablę po ojcu Marysi, który służył w armii austriackiej za Franciszka Józefa. Mały tato protestuje: „Moskal, job twoju mać, zostaw, to dziadzi!”. A zbity z pantałyku Moskal kiwa głową i mówi: „Wot, umnyj malczik”. Ilu jest wojskowych w rodzinnej chałupie? Dwóch? Więcej? Kogo jeszcze zastali w domu, kto żegna dziadka Michała, który potem, w siedemdziesiątym siódmym, gdy urodzi się wnuczka, a jemu pozostaną już tylko dwa lata życia, będzie pisał z ukraińskiego Chodorowa: „Obciskam Was wszystkich, a kochaną Karolincię najlepiej”, i wysyłał mnie, oseskowi, kartki na Dzień Kobiet? Tego już się pewnie nigdy nie dowiem.

      „Eto uże nie Polsza, eto zapadnaja Ukraina” – słyszą domownicy. „Eto nie Polsza” – słyszy półtora miliona Polaków wysiedlonych z Kresów Wschodnich w latach 1944–1948. Na początku lipca 1945 roku, tuż po konferencji poczdamskiej, Frank Scholz, ksiądz z Görlitz, zapisuje w pamiętniku: „Dowiadujemy się po raz pierwszy, że rząd polski zalicza Görlitz-Ost do Polski”. „Hier ist Polen” – tu jest Polska, słyszy w czerwcu i lipcu 1945 roku czterysta tysięcy Niemców, pędzonych za Odrę na dziko, jeszcze przed postanowieniami poczdamskimi o nowym przebiegu granic. „Hier ist Polen” – słyszą ci, którzy muszą wyjechać od sierpnia 1945 do końca 1950 roku. Historycy szacują ich liczbę na trzy i pół miliona.

      Repatriantom i osadnikom przypadają – niczym w gigantycznej monopoly – zagrody, kamienice, fabryki i kopalnie; parki, drogi i cmentarze; szpitale, przychodnie, przedszkola, szkoły, uniwersytety; teatry, opery i muszle koncertowe; mleczarnie, browary, piekarnie i laboratoria; linie elektroenergetyczne i wodociągi; byłe obozy pracy i obozy koncentracyjne; linie tramwajowe, dworce i lotniska; oczka wodne, jeziora, rzeki i strumienie; nadmorskie kurorty i górskie schroniska; muzea, boiska i stadiony; schrony i tunele; morza ruin i nietknięte starówki. W monopoly uczestniczy również Armia Czerwona, gracz nieobliczalny, łamiący zasady według swojego widzimisię – może wkroczyć do gry w każdej chwili, nie czekając na swoją kolejkę, przeskakując o kilka pól, zgarniając całe fabryki wraz z wyposażeniem, wille po adwokatach, kobiety, zegary z kukułkami i zegarki na rękę.

      30 czerwca 1945 roku Hugo Hartung, główny dramaturg teatrów miejskich w Breslau, po pobycie w lazarecie wraca do miasta z grupą rekonwalescentów i spotyka idący z przeciwka korowód przesiedlonych Polaków:

      […] drepczą zmęczeni, wynędzniali, w orszaku, który zdaje się nie mieć końca: Polacy z guberni lwowskiej. To miasto, które


Скачать книгу
Яндекс.Метрика