Najmilszy prezent. Agnieszka KrawczykЧитать онлайн книгу.
Nalała nieco olejku do kominka zapachowego i podpaliła świeczkę. Ożywczy aromat cytrusów wypełnił jej dom i wreszcie przywrócił spokojny sen.
To na pewno przez którąś z nich. Te ich butwiejące zielska, patyki albo inne śmieci – stwierdziła w myślach z urazą Ewa. Jola nie dbała o swój dom zupełnie. Brzydki prostopadłościan z poprzedniej epoki, nieforemny i otynkowany przed wielu laty, miał okropne metalowe balustrady i ohydny płaski daszek, z pewnością pokryty papą lub jakimś lepikiem. Pani Zięba nigdy nie była w środku, bo chyba bałaby się przekroczyć próg tego budynku, ale założyłaby się, że wewnątrz ciągnie wilgocią i stęchlizną. Musi tak być. Jola nie utrzymywała jak inni ogrodu, bo uważała, że szkoda na to czasu, miała tylko rozległy trawnik, na który w słoneczne dni wyciągała fotel i bez końca dziergała te swoje dziwne dzianiny. Ostatnio odkryła nowe hobby, które wybitnie nie przypadło do gustu sąsiadce: zbierała jakieś śmieci. Na samo wspomnienie przechodził dreszcz.
Flora była jeszcze gorsza. Jej zabytkowa willa systematycznie popadała w ruinę. Ewa uważała, że to woła o pomstę do nieba. Niejeden zamożny człowiek odkupiłby posesję z pocałowaniem ręki i zrobił z niej perełeczkę. Ale nie, musiała w niej mieszkać stara zdziwaczała bibliotekarka, zajęta całe dnie swoimi osobliwymi kolekcjami i niesprzątająca w ogrodzie. Tak, tak, oczywiście powtarzała, że sterty liści są potrzebne jeżom, ale czemu służyły chwasty? Tylko rozpleniały się po okolicy. Zza brzydkiej zardzewiałej siatki prawie wcale nie było widać budynku, stanowił wyblakłą plamę w dzikiej gęstwinie drzew i krzewów. Ogólne zaniedbanie. Plama na honorze tej ulicy.
Gdybym ja stanowiła przepisy, kazałabym takim płacić podwójne podatki – mruczała Ewa, nie przestając wyglądać przez okno. Seweryn miał wrócić prawie kwadrans temu, a wciąż nie było go widać. Co tam podwójne! Potrójne! Może to by ich czegoś nauczyło. Oczyma wyobraźni widziała już ten moment, gdy uprzykrzone sąsiadki opuszczają ulicę, nie mogąc utrzymać swoich nieruchomości, a na ich miejsce wprowadza się ktoś wytworny i godny zaufania. A w każdym razie ktoś, kto doceniłby jej zaangażowanie dla całej okolicy.
Tymczasem Flora Majewska przedreptała już w tych swoich zniszczonych mokasynach na drugą stronę i zniknęła jej z oczu. Pani Ewa westchnęła głęboko i postanowiła zajrzeć do kuchni.
– Dzień dobry, moja droga. – Seweryn powitał ją dziwnie zmęczonym głosem. Brakowało mu zaledwie kilku miesięcy do emerytury i Ewa nie mogła się już doczekać, kiedy będą mogli spędzać czas razem. Wprowadzi go wówczas w swój mały, intymny, przedpołudniowy świat. Regulowany wizytą listonosza i różnych kurierów, bo zamawiała mnóstwo rzeczy do domu i ogrodu, a także kontaktami towarzyskimi. Choć były one troszkę zbyt skromne. Na Wierzbowej po prostu nie miała się z kim zaprzyjaźnić.
Ewa wierzyła, że gdy mąż zrezygnuje już z pracy, wszystko zacznie wyglądać inaczej. Będą urządzać kilkudniowe wycieczki, poznają interesujące osoby. Do tej pory zbyt mało się udzielali. Przede wszystkim Ewa marzyła o tym, by przejąć stery w Klubie Kobiet z Wyobraźnią, który – jej zdaniem – zamienił się w nudne kółko gospodyń. Zamiast organizować ciekawe spotkania i dyskusje, które podnosiłyby ogólny poziom intelektualny i nadawały ton, nieustannie tylko szydełkowano, wymieniano się plotkami i bezużytecznymi poradami. A Ewie snuło się po głowie coś więcej – imprezy na dużą skalę, kiermasze i konkursy, wpływanie na opinię społeczną, decydowanie o losach miasteczka. Tak, do tego należało dążyć. Postanowiła wkroczyć energicznie do akcji. Po prostu Klubowi brakuje kogoś takiego jak ona i zdecydowanie należy to zmienić. Jeszcze będą jej za to wdzięczne. Wszyscy będą wdzięczni – poprawiła się, stawiając przed mężem talerz z zupą.
– Ewuniu… – odezwał się tymczasem on. – Czy moglibyśmy nieco zmienić nasze menu?
– Co masz na myśli? – zachmurzyła się małżonka.
– Jemy dosyć… ciężko. Wiesz, esencjonalne zupy, zasmażki, sosy…
– A cóż ty masz do sosów? Całe życie przyrządzałam mięso z sosem i tak zostanie – rozzłościła się Ewa.
– Ale ja mam wyniki niedobre. Wiesz, cholesterol. No i żołądek już nie taki jak kiedyś. Doktor radził…
– Jaki doktor? – przerwała czujnie żona.
Seweryn trochę się stropił.
– No… ten nowy lekarz, wiesz, kochanie…
– Ach tak – westchnęła Ewa triumfalnie. – Od razu to przeczuwałam. Nie mam zaufania do tego lekarza. Doktor Ostróżny to był ktoś, ale ten… – Wydęła wargi w lekceważący sposób.
Paweł Zaruski, nowy lekarz, który zastąpił odchodzącego właśnie na emeryturę doktora Ostróżnego, sprowadził się tutaj parę tygodni temu, ale nie wzbudził sympatii Ziębowej. Przede wszystkim dlatego, że wynajął dawny dom Dońców. Była to chyba jedyna rodzina, którą Ewa naprawdę lubiła. Podobnie jak ona mieli upodobanie do tui i zadbanych trawniczków. No ale przeprowadzili się dosyć nagle do innego miasta, a dom został wynajęty. Nowy lekarz początkowo budził nadzieję na zachowanie pewnego poziomu, jednak pani Ziębowa szybko straciła złudzenia.
Zaruski nie dbał nie tylko o otoczenie, ale nawet niespecjalnie o siebie, co w oczach Ewy stanowiło bodaj największy grzech zaniechania. Na co dzień ubierał się w nieporządne bawełniane bluzy, często z kapturem i krzykliwymi napisami, zaś w święta zakładał co najwyżej koszulę z wysoko podwiniętymi rękawami. Można było w jego przypadku zapomnieć o stateczności i elegancji, którą Ewa kojarzyła z przedstawicielami tego inteligenckiego zawodu. Co więcej, doktor jeździł wszędzie na rowerze, nie korzystał prawie w ogóle z samochodu, a w dodatku nie przejął się zupełnie faktem, że piękne tuje zaczęły brązowieć, aż całkiem uschły.
Pani Ziębowa zatrzymała lekarza, gdy wybierał się do pracy i majstrował coś z rozanieloną miną przy swoim jednośladzie. Tuż po tym, jak się przedstawiła, udzieliła mu kilku rad w sprawie żywotników. Sądziła, że uwagi powinny zostać przyjęte z wdzięcznością, a w każdym razie – z szacunkiem należnym od dawna zasiedziałej mieszkance, która chce wesprzeć nowego sąsiada dobrym słowem.
– Co za żywotniki? – zainteresował się przelotnie, na chwilę odrywając wzrok od rowerowego hamulca. – Ach, chodzi o te tuje! – dodał domyślnie.
– Trzeba bardziej o nie dbać – powtórzyła. – Zasilać, sypać korę… Pan zrobił z nich straszydła, a były takie piękne.
– Mnie się w ogóle nie podobają. Przez nie wszystkie ogrody wyglądają jednakowo. No i moim zdaniem odbiegają od tradycyjnych założeń ogrodowych, otwartych na sąsiednie tereny i bardziej przyjaznych zwierzętom.
– No, ale żywopłoty były zawsze. Uważa pan, że nie są potrzebne? – Ewa wyglądała na wyraźnie wstrząśniętą niefrasobliwością sąsiada. Czy on naprawdę chciał, żeby wszyscy zaglądali mu do ogródka? Na podwórko? Do okien? To przecież niepoważne.
Doktor machnął ręką.
– Są lepsze rośliny na żywopłoty. Ja, szanowna pani, jestem za bioróżnorodnością, za rodzimymi gatunkami. Nie lepiej posadzić graby, derenie albo po prostu róże?
Pani Ziębowa aż zaniemówiła na tę jawną obrazę. Jak to? Jej wypielęgnowane tuje mają być gorsze niż jakiś okropny zrzucający liście grab? Przecież to tylko bałagan w ogrodzie.
– Liście też są pożyteczne. Mieszkają w nich na przykład jeże – odciął się lekarz i Ewa w jednej chwili zrozumiała wszystko.
Kolejny taki. Jak Jola czy Flora. Wszystko ma być rodzime i naturalne, a prawda jest taka, że po prostu nie chce im się zajmować uprawą. Niech sobie rośnie jak umie i nie zawraca głowy. Ot, też mi filozofia. Myślenie krótkowzroczne i błędne.