Эротические рассказы

Pokuta. Anna KańtochЧитать онлайн книгу.

Pokuta - Anna Kańtoch


Скачать книгу
zajmował tą sprawą?

      – O tyle, o ile. Rychert nie był szczęśliwy, kiedy mu pokazałem zeznania.

      Usta Nowackiego rozciągnęły się w lekkim uśmiechu.

      – Domyślam się, że nie. Swoją drogą, ja nigdy nie wierzyłem w winę tego chłopaka.

      – Naprawdę? – Igielski zastanawiał się, czy lekarz sobie właśnie tego braku wiary nie wymyślił. Nowacki miał sporo zalet, jednak nadmierne przywiązanie do prawdy do nich nie należało. – Nigdy o tym nie mówiłeś.

      – Andrzej Biały to słabeusz. Przyszedł do nas raz, jeszcze jako dziecko, bo sikał w łóżko i miał koszmary. Niespecjalnie mu pomogliśmy, szczerze mówiąc, ale zdaje się, że z czasem po prostu z tego wyrósł.

      – Słabi ludzie też czasem zabijają.

      Nowacki uparcie kręcił głową.

      – Nie ten typ, uwierz mi. Znam się na tym.

      Igielski mógł odpowiedzieć, że książkowa wiedza gospodarza to zupełnie coś innego niż jego wiedza wzięta prosto z życia. Nie powiedział, bo w gruncie rzeczy sam miał niewielkie doświadczenie z mordercami. Biały był jego drugim, tuż po pięćdziesięcioletniej kobiecie, która pewnego dnia, wciąż jeszcze obolała po kolejnym laniu, usiadła na piersi śpiącego pijackim snem męża i jedenaście razy wbiła mu nóż w gardło.

      – A teraz – Nowacki chrząknął lekko – obiecana ciekawostka. Otóż zanim lekarz z interny zaczął jakiekolwiek badania, kazał Kowalskiemu się rozebrać i dokładnie go sobie obejrzał. Zgadniesz, co zobaczył?

      – Nie mam pojęcia. Co takiego? – Igielski zapytał grzecznie, świadom, że jego przyjaciel od czasu do czasu lubi się popisywać.

      – Po pierwsze, facet ma blizny. Te na brzuchu i w okolicy genitaliów wyglądają jak ślady po przypaleniach, być może papierosami, te na łydkach i stopach są jak ślady ugryzień jakichś drobnych zwierząt, prawdopodobnie szczurów. Zapytałem o nie, ale wzruszył ramionami i powiedział, że to pamiątka z bardzo dawnych czasów.

      – Z dzieciństwa?

      – Albo wczesnej młodości. Ktoś musiał go paskudnie traktować, i to przez dłuższy czas. Ale nie o to chodzi. Wiesz, co jest najciekawsze? Że potem już nic strasznego się z tym człowiekiem nie działo. Ciała włóczęgów wyglądają w bardzo charakterystyczny sposób. Ślady pasożytów, źle zagojone rany, poobijane, powykrzywiane stopy. A jeśli nie liczyć starych blizn, Kowalski wygląda zwyczajnie. Może jest nieco zbyt chudy, ale poza tym sprawia wrażenie raczej zadbanego. Nie jak ktoś, kto spędził w drodze sporą część ostatnich trzydziestu lat. To się oczywiście da jakoś wyjaśnić. Może te opowieści o podróżowaniu po całej Polsce to fantazje, a tak naprawdę przez większość czasu Kowalski siedział zadekowany w przytulnym domu jakiejś naiwnej kobiety. Ale jest jeszcze coś. Poprosiłem naszego chirurga szczękowego, żeby zajrzał mu do ust pod pretekstem, że to profilaktyka szkorbutu. Kowalski chyba nie uwierzył, ale też nie bardzo miał się jak sprzeciwić. I wiesz, co znaleźliśmy?

      – Nowe plomby?

      – Nowe plomby, tak. – Nowacki wyglądał na odrobinę rozczarowanego. – Cztery zrobione w ostatnim dziesięcioleciu i parę jeszcze starszych.

      – Czyli Kowalski łże jak z nut.

      Lekarz wzruszył ramionami.

      – Nie wyciągałbym aż tak pochopnych wniosków. Może te plomby wstawiła mu jego kochanka-dentystka. Założę się, że on tak będzie twierdził, jak go zapytasz. To…

      – Nieprawdopodobne, ale możliwe? – parsknął Igielski, który zaczynał mieć dość. – Daj spokój. Karmisz mnie tymi wszystkimi teoriami, a tak naprawdę od początku wiesz, że ten człowiek to oszust.

      – Możliwe, ale to nie znaczy, że nie może jednocześnie być mordercą.

      – Którego ruszyło sumienie, kiedy dowiedział się, że umiera? To brzmi jak z jakiegoś taniego romansu. – Igielski skrzywił się, dopijając resztę piwa.

      – Historie jak z taniego romansu też się zdarzają w życiu – odparł sentencjonalnie Nowacki. – Poza tym sam mówiłeś, że nie istnieje żaden powód, dla którego Kowalski miałby się przyznawać, jeśli nie jest mordercą.

      – Mówiłem, że nie umiem wymyślić żadnego rozsądnego powodu, a nie, że żaden nie istnieje. Może to jednak wariat, tylko taki, którego trudno rozpoznać. Albo zwyczajnie chciał zwrócić na siebie uwagę.

      – Wtedy przyznałby się od razu po zabójstwie, a nie teraz, kiedy największe emocje już opadły.

      – Czyli co, zakładamy, że facet naprawdę zabił sześć nastolatek, po jednej co siedem lat?

      – Ja niczego nie zakładam, od tego wy jesteście. – Nowacki uśmiechnął się lekko. – Ja mogę co najwyżej trochę wam pomóc i popytać o te zaginione dziewczyny. W Przeradowie mieszka sporo starych ludzi, może ktoś coś będzie pamiętał.

* * *

      Gdy Pola wróciła, matka czekała na nią w swoim pokoju. Miała ten czujny, zaniepokojony i jednocześnie pełen troski wyraz twarzy, na widok którego dziewczynie ścisnął się żołądek, a w ustach znów poczuła metaliczny posmak strachu.

      – Gdzie byłaś tak długo?

      – Poszłam się przejść. – O cmentarzu przezornie nie wspomniała. Odwiedzanie grobów, podobnie zresztą jak czytanie Tolkiena, nie było w jej domu dobrze widziane.

      – W tym deszczu? Źle się czujesz?

      – Czuję się świetnie. – Zabrzmiało to jak kłamstwo, choć jeszcze przed chwilą czuła się, jeśli nie świetnie, to przynajmniej całkiem nieźle. Jakby słowa matki miały magiczną moc, jakby Pola była ludzikiem z plasteliny, kształtowanym przez oczekiwania innych osób. Albo przez ich podejrzenia i obawy.

      – Pokaż ręce.

      – Mamo… – Teraz już nie strach, tylko panika, nagłe gwałtowne uderzenie, które na chwilę pozbawiło ją tchu. Modliła się w duchu, tak jak to robiła, kiedy była małym dzieckiem: proszę, Boże, niech się nie domyśli, więcej tego nie zrobię, tylko niech się nie domyśli.

      – Pokaż.

      – Mamo! – wrzasnęła, kiedy kobieta złapała ją za nadgarstek, a drugą ręką podciągnęła rękaw swetra. Dziewczyna spróbowała się wyrwać, ale matka była silniejsza niż mogło się wydawać.

      – Znowu to zrobiłaś.

      – Przepraszam… – Pola czuła, jak zaczyna jej drgać podbródek, ale to Katarzyna Filipiak rozpłakała się pierwsza. Usiadła na tapczanie, a wielkie jak grochy łzy rozmazywały jej makijaż.

      – Dlaczego zawsze mi to robisz? Czemu jesteś taka trudna? Przecież wiesz, że mamy tylko siebie. Nie poradzę sobie sama…

      – Przepraszam, mamo. Naprawdę przepraszam. Już więcej nie będę. Obiecuję. Przysięgam.

      Wierzyła w to szczerze, przynajmniej w tej chwili. Usiadła przy matce i objęła ją, czując opór sztywnego ciała. Pani Filipiak płakała jak dziecko, zwinięta na tapczanie i zatopiona we własnym nieszczęściu.

      – Mamo…

      – Nie wytrzymam tego dłużej… Jak mam wytrzymać, skoro ty mi wcale nie pomagasz?

      – Przepraszam, naprawdę przepraszam… – Strach zmienił się w poczucie winy, a nagły przypływ adrenaliny przegonił resztki przygnębienia.

      Przez cały dzień Pola bała się tego właśnie momentu jak pierwszego uderzenia


Скачать книгу
Яндекс.Метрика