Pokuta. Anna KańtochЧитать онлайн книгу.
nie wydawał się zdenerwowany ani zagubiony. I odwrotnie, nie był też przesadnie pewny siebie. Ostrożny – może to było najwłaściwsze określenie. Człowiek, który waży każde słowo.
– Nie.
Starszy sierżant odetchnął.
– Może w takim razie po prostu powie mi pan, po co przyszedł.
– Tak. – Kowalski przymknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, wpatrywał się w ścianę i wiszące na niej dwa zdjęcia. – Tak będzie najprościej. Zabiłem ją.
– Słucham? – Oszołomiony Igielski przez krótką chwilę myślał, że starszy pan mówi o egzotycznej piękności z kalendarza, ale oczywiście miał na myśli drugą dziewczynę.
– Zabiłem ją – powtórzył Kowalski cierpliwie.
– Reginę Wieczorek?
– Chyba tak. Mówiła, że ma na imię Renia, ale nazwiska nigdy nie poznałem. Udusiłem ją na plaży, tam, gdzie ją potem znaleźliście.
Kurwa mać, pomyślał Igielski bezradnie. Nacisk na pęcherz stawał się z każdą chwilą coraz większy i starszy sierżant przyłapał się na tym, że przebiera pod biurkiem nogami jak stojący pod zamkniętą toaletą chłopczyk.
– Przepraszam na chwilę – powiedział, wstając. – Zaczeka pan?
– Oczywiście. Nigdzie się nie wybieram.
Igielski pobiegł na półpiętro, zamknął drzwi niewielkiej ubikacji i wysikał się z ulgą. Przecież stary nie zniknie teraz, kiedy sam do nas przyszedł, tłumaczył sobie później, myjąc ręce. A jeśli nawet, co z tego? Jeden kłopot mniej. Bo to przecież kompletny wariat, a nie żaden morderca.
Jan Kowalski był trzecią osobą, która z własnej woli przyznała się do zabójstwa Reginy Wieczorek. Pierwszą był pewien człowiek, który zachowywał się całkiem normalnie, dopóki na pytanie, w jaki sposób zabił, nie wygłosił długiego i mętnego wywodu na temat nieczystości kobiecych narządów płciowych. Drugą był długowłosy młodzieniec, który rozpłakał się, nim dotarł do trzeciego zdania w zeznaniu – potem powtarzał już tylko, że należy go ukarać, bo jest złym człowiekiem. Szybko się okazało, że facet od narządów miał za sobą długą historię chorób psychicznych, a długowłosy chłopak wieczór morderstwa spędził w izbie przyjęć, gdzie trafił po nieudanej próbie samobójczej. Igielski sądził więc, że ma niejakie doświadczenie z wariatami, kłopot w tym, że Kowalski nie przypominał żadnego z nich.
Sierżant wrócił do pokoju, trochę licząc, że gość zniknął w międzyczasie, a trochę się tego obawiając. Kowalski jednak tkwił grzecznie na swoim miejscu, trzymając w dłoni szklankę z herbatą.
– Przepraszam. – Starszy sierżant chrząknął, zakłopotany. – Możemy kontynuować. Ale zanim przejdziemy do zeznań, chciałbym zobaczyć pana dokumenty.
– Nie mam dokumentów.
– Jaja pan sobie robisz? – wyrwało się Igielskiemu. Sytuacja stawała się z minuty na minutę coraz bardziej absurdalna. – Zgubił je pan? Ukradli panu?
– Zgubiłem – przyznał Kowalski. – Dawno temu, jeszcze w pięćdziesiątym czwartym. A może piątym? Tak, to chyba był pięćdziesiąty piąty.
– Adres zameldowania? Miejsce pracy?
– Nie mam ani jednego, ani drugiego – wyjaśnił Kowalski spokojnie. – Od trzydziestu lat mieszkam kątem u różnych dobrych ludzi, latem czasem w namiocie albo i pod gołym niebem. To mi wystarcza.
– I żywi się pan powietrzem? – zadrwił Igielski. – Czy może ci dobrzy ludzie także karmią pana i ubierają?
– Bywa i tak. – Starszego pana najwyraźniej nic nie było w stanie wytrącić z równowagi. – Ale zazwyczaj odwdzięczam się za jedzenie i dach nad głową. Wykonuję drobne prace gospodarskie, pilnuję dzieci i wyprowadzam psy. Przyznaję, że zdarzało mi się też pracować na czarno. U prywatnej inicjatywy, najczęściej w sadach albo przy szklarniach. Zawsze miałem dobrą rękę do roślin.
– Ci dobrzy ludzie to przeważnie kobiety, co?
– Całkiem często, owszem. – Kowalski skinął głową.
Przynajmniej to miało odrobinę sensu. Starszy sierżant wiele razy widział kobiety utrzymujące z jakichś niepojętych powodów swoich konkubentów-darmozjadów. A ten mężczyzna miał w sobie wystarczająco dużo uroku, by zbałamucić niejedną emerytkę.
– I przez trzydzieści lat nie przyszło panu do głowy, żeby wyrobić sobie nowe dokumenty?
– Przyszło, ale w urzędzie kazali mi donieść akt urodzenia, a ja go nie miałem. Jestem sierotą, przez całą wojnę tułałem się po różnych sierocińcach i tak naprawdę nie mam pojęcia, skąd pochodzę. Jedna zakonnica mówiła mi kiedyś, że z Kraśnika, ale nie wiem, czy to prawda, zresztą Kraśników w Polsce jest kilka, więc gdzie miałem szukać? A poza tym trochę wtedy piłem i nie miałem głowy do wykłócania się z urzędnikami.
– I przez te wszystkie lata nigdy nie zatrzymała pana milicja? Nie miał pan nawet książeczki zdrowia, żeby zarejestrować się u lekarza?
– Nie. Jestem ostrożny i wiem, jak unikać kłopotów. A zdrowie zawsze mi dopisywało. To znaczy wcześniej, teraz już nie, teraz jest za późno. Mam raka. Znalazła go lekarka, u której przez jakiś czas mieszkałem. Powiedziała, że zostały mi jakieś trzy miesiące życia. Dlatego przyszedłem się przyznać do zabójstwa tej dziewczyny ze zdjęcia i wszystkich pozostałych też.
– Jakich pozostałych? – Igielski był już pewien, że żadne słowo tego mężczyzny nie jest prawdą. To wariat, powtarzał w myślach, owszem, uprzejmy, potrafiący gadać z sensem, ale jednak wariat. Nie było innej możliwości.
– Zabiłem w tym miasteczku sześć dziewczyn. – Starszy pan mówił spokojnie, jakby opowiadał o tym, co zjadł dziś na śniadanie i gdzie pojechał na wycieczkę. – Pierwszą jeszcze na początku lat pięćdziesiątych. Nie pamiętam jej imienia. Może Stanisława albo Franciszka. Wiem, że to nie są podobne imiona, ale mnie się zawsze myliły. Taka chuda, ładna brunetka. Spotkałem ją w lesie i zaczęliśmy rozmawiać. Była samotna, biedactwo, bo wojna zabrała jej całą rodzinę, i musiała mieszkać kątem u obcych ludzi, którzy traktowali ją jak służącą. Plotkowaliśmy więc o tym i owym, a potem zaproponowałem jej, żeby przyszła do mnie w nocy.
– Do pana, czyli gdzie?
– Do lasu, bo tam obozowałem. Był koniec września, właściwie już jesień, ale słońce ciągle jeszcze grzało. Zgodziła się. Byłem wtedy młody, przystojny i dziewczyny mnie lubiły. Myślałem, że pokochamy się pod drzewem, a potem rozstaniemy jak dwoje dorosłych ludzi. Ona miała jakieś osiemnaście-dziewiętnaście lat, młodsza ode mnie, ale już nie dziecko.
– I co się stało? – Igielski sięgnął po paczkę klubowych. Nie powinien tyle palić, ale w takiej sytuacji był chyba usprawiedliwiony.
– Przyszła, jak się umawialiśmy, ale kiedy chciałem przejść do rzeczy, nagle zmieniła zdanie. Zirytowało mnie to, przyznaję, i trochę się poszarpaliśmy.
– I zabił ją pan.
– Zabiłem, tak. Krzyczała, a ja chciałem tylko, żeby wreszcie była cicho, więc zarzuciłem jej na szyję pasek od spodni i ciągnąłem, aż przestała się ruszać.
– Zgwałcił pan tę dziewczynę?
– Nie, ale… – mężczyzna zawahał się – to, co zrobiłem, sprawiło