Oblężenie. Geraint JonesЧитать онлайн книгу.
do swojej dyspozycji setki innych wyszkolonych ludzi – swoich rzymskich jeńców.
Zapadał zmierzch, gdy popędzono nas naprzód i wciśnięto nam do rąk narzędzia. Władający łaciną Germanie wydali krzykami rozkazy, a my zaczęliśmy kopać. Z kierunku prac ziemnych zrozumiałem, że Arminiusz usiłuje wznieść pierścień umocnień obronnych wokół fortu, który ujrzałem teraz po raz pierwszy.
Srebrna o zmierzchu rzeka płynęła blisko jego południowej ściany, sprawiając, że z tej strony był niemal niemożliwy do zaatakowania. Palisada warowni była gruba i solidna, z wieżami strażniczymi po obu stronach szerokiej bramy, zabarykadowanej w obliczu wroga. Wroga, który rozłożył się poniżej umocnień obronnych, tworząc gęsty dywan szachownicowych opończy i malowanych tarcz plemiennych.
– Co to za fort? – zapytałem głośno.
– Aliso – odpowiedział weteran z dziewiętnastego legionu. – Byłem tutaj. To mój legion – dodał z dumą.
Przeniosłem wzrok na poległych germańskich wojowników, a potem na tych żywych. Zostali odparci, ale nie pokonani. Linie bitewne zostały zarysowane i poleje się krew.
Kiedy do tego dojdzie, zamierzałem się znaleźć wewnątrz warowni.
Pora uciekać.
6
Ludzie Arminiusza zmusili nas do pracy w nocy. Przy pochodniach wykopywaliśmy ziemię na powiększające się umocnienia obronne i w tym samym świetle widziałem ożywione twarze moich towarzyszy. Praca była ciężka i działająca na nerwy, ale tak bliska obecność wojsk rzymskich dodawała naszym mięśniom i umysłom sił, których potrzebowaliśmy, żeby funkcjonować. W głowach kotłowały się nam pytania, ale trzymaliśmy je pod korcem, gdy nasi panowie znajdowali się blisko. Byli rozdrażnieni, posmakowawszy pierwszej porażki, i nie chcieliśmy dawać im okazji do wzięcia pomsty na rzymskich grzbietach. Brando zerknął przez ramię i ujrzał, że nasi strażnicy są pogrążeni w ożywionej rozmowie; pora była pogadać.
– Jak liczny jest garnizon? – zapytał żołnierza, dla którego dziewiętnasty legion był macierzystym oddziałem.
– Nie pytaj mnie o takie rzeczy – odparł tamten szybko, zerkając na straże. – Według mnie mogą znać łacinę. Nieśpieszno mi do tortur.
Żołnierz miał rację, ale pokręciłem głową.
– Arminiusz wie, kto i gdzie stacjonuje. Gdyby nie wiedział, wyciągałby ludzi z szeregów, żeby się tego dowiedzieć, zanim w ogóle tutaj dotarliśmy.
Legionista milczał nieprzekonany.
– Zobacz, co zrobił z naszymi dowódcami – naciskałem. – Nie zabijasz wszystkich od ręki, jeśli nie znasz już informacji, które mają w głowach.
Tym razem żołnierz wzruszył ramionami. Wytarłszy twarz grzbietem ubłoconej dłoni, zwierzył się nam ściszonym głosem, ani na chwilę nie spuszczając oczu ze strażników:
– Kiedy byłem ostatni raz w forcie, stacjonowała w nim kohorta.
Kohorta stanowiła pododdział legionu, dzielący się dalej na sześć jednostek zwanych centuriami, w sile osiemdziesięciu ludzi każda. Prawie pięciuset ludzi ciężkiej piechoty na wałach warowni stanowiłoby siłę budzącą szacunek.
– Czy kohorta miała pełną liczebność? – zapytałem.
– Nie wiem – przyznał legionista. – Wątpię w to. Warus wysyłał nas we wszystkie strony, prawda? Obsadzał każdą pieprzoną glinianą chałupę z kozą w środku.
Wszystko to bez wątpienia za podstępną namową ze strony Arminiusza, rozpraszającego siły okupacyjne do tego stopnia, żeby mogły zostać sukcesywnie zniszczone przez zbuntowane plemiona.
Aż do teraz.
– W ciałach rannych tkwiły strzały – powiedziałem, jakby to było coś niezwykłego. W samych oddziałach legionowych nie było łuczników, tych dostarczały kohorty pomocnicze. Oddziały ściągnięte spoza cesarstwa, złożone z żołnierzy zwerbowanych w zamian za obietnicę otrzymania obywatelstwa rzymskiego po skończeniu dwudziestopięcioletniej służby.
– Nie było ich tutaj, kiedy tędy przechodziłem, ale to było na początku lata. Do tej pory wszystko mogło się zmienić.
– Jak cię zwą?
– Winicjusz.
– Wiesz, jak się dostać do fortu?
Żołnierz się roześmiał, odgadnąwszy, o co mi chodzi.
– Jasne, przez bramę albo nad umocnieniami. – Niemal prychnął. – Nie próbuj niczego głupiego, przyjacielu. Nie chcę zdechnąć w tym rowie.
Pochwyciłem szyderczy uśmiech Branda, wywołany przez te słowa, a potem spostrzegłem, że patrzy na swojego towarzysza, Ekkeberta. Szare policzki i oczy Batawa były zapadnięte. Jego siły topniały szybko podczas marszu, a świadomość, że wojska rzymskie walczą, nie przyczyniła się w żaden sposób do ich odzyskania.
Brando zapytał go o coś w ich narzeczu. Nie było odpowiedzi. Kiedy Bataw się odwrócił, ujrzałem troskę o przyjaciela wyrytą głęboko w jego ściągniętej twarzy.
Kopaliśmy dalej w milczeniu. W ciszy, pomijając odgłosy metalu wgryzającego się w ziemię i towarzyszące im głośne dyszenie. Późno w nocy obok miejsca, w którym pracowaliśmy, przeszedł Germanin z grubym złotym naszyjnikiem. Bogactwo wyróżniało go jako człowieka o wysokiej pozycji, a jego wizyta okazała się inspekcją naszej pracy. Wyglądało na to, że się spisaliśmy, bo potem zjawili się nasi strażnicy z wyciągniętymi mieczami i zwyczajowymi obelgami. Przez chwilę się obawiałem, że wykopaliśmy sobie groby, i nie miałem ochoty puścić szpadla, mojej ostatniej marnej obrony. Brando wyczuł moje wahanie i rzuciwszy własne narzędzie na ziemię, odezwał się pośpiesznie:
– Nie zmarnują na nas grobów, Feliksie.
Oczywiście miał rację. Upuściłem szpadel. Narzędzia zebrano, a jeńców spędzono do kupy i odprowadzono od fortu. Jak dotąd w naszej niewoli pozostawaliśmy niespętani, samej groźby ohydnych tortur było dość, żeby utrzymać nas w ryzach, ale Arminiusz i jego dowódcy musieli wiedzieć, że widok opierających się Rzymian podniesie nas na duchu, więc tej nocy zostaliśmy mocno związani za ręce, po sześciu mężczyzn jedną liną. Znalazłem się między Mikonem a Brandem, ściśnięty ich ramionami tak mocno, że czułem drżenie cudzych mięśni.
– Zdrętwiały mi ręce – odezwał się Mikon.
Tydzień temu Kikut rzuciłby: „Raczej zdrętwiał ci mózg” albo z jego ust padłaby jakaś inna kąśliwa uwaga. Nie teraz. Weteran znosił niewolę z milczącą obojętnością skazańca. Brakowało nam jego humoru. Żołnierz musi dostrzegać absurdalność w cierpieniu. Jak inaczej mógłby regularnie stawiać mu czoło?
Wobec milczenia Kikuta na mnie spadł obowiązek, żeby spróbować odwrócić uwagę Mikona od bólu rąk i chłodu, który przyprawiał go o szczękanie zębami w ciemności.
– Pochodzisz z Pompejów, co?
– T-t-tak – wyjąkał.
– Nigdy tam nie byłem. Jak tam jest?
– W-w-w porządku.
– Dziewczyny są ładne?
– Niektóre. Tak.
I tak to trwało. Potem, jakoś przed świtem, moje ciało łaskawie się poddało i zapadłem w sen. Kiedy się obudziłem, kończyny w stawach miałem sztywne, gardło wyschnięte, skręcało mnie w pustym żołądku. Czułem każdy przebyty kilometr od chwili, w której się zaciągnąłem do legionów. Każdą ranę, siniak, upadek. Chciałem tylko