O miłości. Charles BukowskiЧитать онлайн книгу.
palić samemu to nie dość
a ja dostałem list od kobiety ze szpitala,
kocham, pisze, kocham,
więcej wierszy,
ale ja nie piszę,
nie rozumiem siebie,
ona przysyła mi zdjęcia szpitala
z lotu ptaka,
lecz ja pamiętam ją z innych nocy,
kiedy nie umierała,
buty na szpilkach jak sztylety
obok moich,
jak te silne noce
potrafią łgać wzgórzom,
jak te noce stają się całkiem w końcu
moimi butami w szafie
w furkocie płaszczy i niezgrabnych koszul,
a ja patrzę w dziurę po drzwiach
i w ściany i nie
piszę.
coś naprawdę, dobra kobieta
ciągle piszą o bykach, o toreadorach,
ci co ich nigdy nie widzieli,
a kiedy zrywam pajęczyny sięgając po wino
pomruk bombowców, ch.l.rny mruk zrywa ukojenie,
a ja muszę napisać do swojego proboszcza list o jednej kurwie z 3 ul.
co wciąż dzwoni do mnie o 3 rano;
starymi schodami na górę, z dupą pełną drzazg,
myśląc o kieszonkowych poetach i o proboszczu,
a ja nad maszyną do pisania jak nad pralką,
i patrz patrz byki wciąż umierają
a oni je koszą podnoszą
jak pszenicę z pól,
a słońce czarne jak tusz, znaczy czarny tusz,
a moja żona mówi Brock, na miłość boską,
całą noc walisz w klawisze,
jak mam spać? więc włażę do łóżka i
całuję jej włosy daruj daruj daruj
czasem się podpalam, nie wiem czemu
kumpel powiedział że napisze o
Manolecie...
kto to? nikt, dzidziu, ktoś nieżywy
jak Szopen albo nasz stary listonosz albo pies,
śpij, śpij,
całuję ją i głaszczę po głowie,
dobra z niej kobieta,
i wkrótce zasypia a ja czekam
ranka.
taka na jedną noc
najnowszy sprzęt który kolebie się na mojej poduszce łapie
z okna blask latarni przez mgłę alkoholu.
byłem szczenięciem kołtuna który mnie lał kiedy
wiatr trząsł źdźbła traw aż oko widziało
ruch
a ty chodziłaś
do klasztornej szkoły i patrzyłaś jak mniszki strząsają
piach Las Cruces z bożych szat.
jesteś
wczorajszym
bukietem tak smutno
splądrowanym. całuję twoje biedne
piersi gdy moje ręce sięgają po miłość
w tym tanim mieszkaniu w Hollywood gdzie czuć
chlebem gazem i niedolą.
suniemy na pamięć po szlakach
tych samych starych schodach gładkich od setek
stóp, 50 miłości, 20 lat.
trafia nam się króciutkie lato, a
potem
znowu zima
a ty leziesz po podłodze
ciężki niezgrabny stwór
szumi spuszczana woda, szczeka pies
trzaskają drzwiczki auta...
nieuchronnie odeszło, wszystko,
chyba, a ja zapalam papierosa i
czekam najstarszej z
klątw.
zgon jako psikus
jestem w najlepszym razie delikatną myślą delikatnej dłoni
która tłamsi za sznurem mieszadła, a gdy
pod miłością kwiatów nieruchomieję,
kiedy pająk spija zieleniejącą godzinę –
uderzcie w szare dzwony pijaństwa,
niech żaba powie
że umarł czyjś głos
wypuśćcie bestie ze spiżarni
i dni, które tego wszystkiego nienawidziły,
sprzeczne żony w żałobie bez zmrużenia powiek,
równiny małych kapitulacji
między Mexicali a Tampą;
już po kurach, papierosy wypalone, bochny pokrajane
i żeby w tych słowach nie dosłuchano się skwaszonego smutku:
wrzuć pająka do wina,
puknij w cienkie boki czaszki, która więziła biedną błyskawicę,
zrób z tego coś mniej niż zdradziecki pocałunek,
zapisz mnie do tańca
ty o wiele bardziej martwy,
jestem naczyniem na twoje popioły,
pięścią na twoje powietrze.
najogromniejsze w pięknie
to stwierdzić że znikło.
miłość to rodzaj samolubstwa
bzdury, trąbka Eustachiusza i zielony robalomartwy bluszcz
i to jak szliśmy dziś wieczór
a niebo lazło nam w uszy i kieszenie
a my gadaliśmy o sprawach bez znaczenia
a tramwaj kołysał i wyciem obwieszczał swój kolor
który dostrzegaliśmy tylko jako coś prócz wigilii
napomykając o seksie poprzez paraliże,
bzdury, czerwony ogień, bzdury trąbka Eustachiusza!
przeminęły tamte dni, przeminął zielony robalomartwy bluszcz
i nasze słowa z dziś wieczór, te bez znaczenia;
X 12, Kardynał i Złoto
ZŁOTO ZŁOTO ZŁOTO ZŁOTO ZŁOTO!
twoje oczy są złote
twoje włosy są złote
twoja