Prom. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
szukać ratunku.
– Jakaś wyspecjalizowana jednostka w końcu dotrze tu z kontynentu, prawda? – zapytał reporter.
Ellegaard nie odrywała od niego wzroku.
– Na pewno.
– Może nawet wojsko.
– Mhm.
– Nie lepiej im to zostawić?
– Może – zgodziła się. – Ale nawet jeśli zdecydują o interwencji, przyda im się ktoś w środku.
– Ale…
– Choćby po to, by podać im liczbę napastników – przerwała mu. – Wystarczy krótki rekonesans, a potem prosty sygnał do straży przybrzeżnej, żeby otrzymali informację na wagę złota.
– No tak.
– A jeśli zamachowiec jest jeden, sami podejmiemy próbę odbicia jednostki – dodała, zerkając w kierunku Bærentsena.
Jóhan jednak wyszedł już na zewnątrz i zapewne szukał teraz sposobu przedostania się na niższy pokład.
– Z pewnością spotkamy kogoś po drodze – powiedziała. – Nie musisz iść z nami, Tor-Ingar.
Nie miała pojęcia, kiedy przeszli na ty, ale w sytuacji zagrożenia życia z jakiegoś powodu wydawało się to właściwe. Posłała chłopakowi niewyraźny uśmiech, a potem zbliżyła się do niego.
– Nie wiem, jak rozwinie się sytuacja. Równie dobrze możesz przydać się tutaj.
Obrzucił spojrzeniem wnętrze salki.
– Nie tutaj konkretnie, miałam na myśli pokład słoneczny. Może służby będą szukać kogoś, kto mógłby bez utrudnień się z nimi kontaktować.
Był to raczej lichy argument, ale przypuszczała, że wystarczający, by Østerø mógł z czystym sumieniem zrezygnować z misji, której ona i Jóhan mieli zamiar się podjąć.
Reporter skinął niepewnie głową, a Katrine poklepała go po ramieniu, odwróciła się i odeszła. Uznała, że i tak straciła dużo czasu.
Przeszła przez zniszczone drzwi i poszukała wzrokiem Bærentsena. Dostrzegła go dopiero po chwili, kiedy znalazła się po drugiej stronie pokładu. Przechylał się przez reling na sterburcie, spoglądając w dół.
– I jak? – zapytała.
– Nie ma żadnej bezpiecznej drogi – mruknął. – Jak oni, do kurwy nędzy, zamierzali ewakuować ten pokład w razie zagrożenia? Przecież tu mogłoby się pomieścić całe mrowie ludzi.
– Najwyraźniej uznali, że klatka schodowa jest wystarczająca.
Jednostkę pływającą po Morzu Śródziemnym z pewnością zaprojektowano by inaczej, ale w przypadku Morgenrøde założono, że tłumy ludzi nie będą wylegiwać się na pokładzie słonecznym. Nazwa zresztą nie mogła być chyba bardziej nieadekwatna.
Miejsca także nie było tutaj zbyt dużo. Pokład ten stanowił raczej namiastkę tego, co widziało się na promach obsługujących połączenia w Hiszpanii czy Portugalii.
Ellegaard i Jóhan obeszli pokład, szukając jakiejkolwiek możliwości, by dostać się niżej. Kiedy okrążyli cały pomost, zobaczyli stojącego na rufie Tora-Ingara. Wymienili spojrzenia.
– Chłopak jednak znalazł w sobie wikińskiego ducha – zauważył Jóhan.
– Albo po prostu wyszedł się przewietrzyć.
– Możliwe. – Bærentsen westchnął. – Ci młodzi są inni od nas.
– Doprawdy?
Obrócił się do niej i uśmiechnął lekko.
– Szczytem odwagi jest zamówienie iPhone’a w nietypowym kolorze. A kiedy przypominam sobie, co robiliśmy z Hallbjørnem w ich wieku…
– Nie jesteś jeszcze za młody na takie wspominki?
– Nigdy nie jest za wcześnie na krytykę młodszych pokoleń, Katrine.
– Być może – przyznała i też lekko się uśmiechnęła.
Dopiero teraz zrozumiała, że potrzebowała choć krótkiej niezobowiązującej rozmowy. Kiedy ruszyli w stronę reportera, obrzuciła Jóhana wzrokiem. Jego modne ciuchy i grzywka – trzymająca się jednej strony głowy nawet mimo paskudnej pogody – wyglądały aż nadto wymownie.
– Tyle że nie pasujesz mi na takiego, który rozrabiałby za młodu – powiedziała. – O ile mogę wyobrazić sobie Hala rąbiącego drewno, plującego tytoniem i…
– U nas nie rąbie się drewna.
Co prawda, to prawda, uznała Katrine. Na archipelagu, który bez ingerencji człowieka byłby jedynie zlepkiem surowych skał pozbawionych zieleni, trudno posądzać mieszkańców o palenie drewnem.
Choć na dobrą sprawę jeszcze trudniej posądzać terrorystów o zainteresowanie tym skrawkiem ziemi na obrzeżach Oceanu Atlantyckiego. A może nie? Dla nich nie liczyło się państwo, jego obywatele czy nawet przeważające w nim wyznanie. Chodziło o możliwie najbardziej spektakularny efekt.
Nie byli ślepi, obserwowali, co się dzieje na świecie. Widzieli wybuch międzynarodowego zainteresowania, kiedy w spokojnej Norwegii Breivik zabił siedemdziesiąt siedem osób i ranił ponad trzysta.
Katrine zastanawiała się, jaki byłby oddźwięk, gdyby na promie u wybrzeży samotnej, sielankowej enklawy zginęli wszyscy pasażerowie.
– Jóhan…
– Tak?
– Ile osób jest na pokładzie?
– Nie wiem, na pewno ponad tysiąc.
Tyle sama wiedziała. Starała się przypomnieć sobie informacje, które podawano tuż przed uroczystym poczęstunkiem, ale nie mogła wyłowić z pamięci podawanych przez załogę liczb. Tysiąc trzystu? Tysiąc pięciuset? Przypuszczała, że mniej więcej tylu pasażerów może obecnie znajdować się na jednostce Horisont Færger.
Nawet ułamek tej liczby sprawiłby, że wszystkie światowe media mówiłyby o tragedii na wulkanicznym archipelagu. ISIS, Al-Kaida czy ktokolwiek, kto stał za porwaniem, osiągnąłby swój podstawowy cel.
A może nawet więcej, biorąc pod uwagę, że Wyspy Owcze postrzegane były jako jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie.
– Nawet tutaj nie możesz czuć się bezpiecznie… – szepnęła.
– Co takiego?
– Nic.
Podeszli do Tora-Ingara, który gorączkowo przywoływał ich ruchem ręki. Nie ulegało wątpliwości, że znalazł coś, co może okazać się przydatne.
– Mam! – krzyknął, jakby wiatr nadal dął niemiłosiernie.
W istocie jednak przestało wiać. Natura zdawała się spuścić zasłonę milczenia na wszystko, co działo się w cieśninie. Ledwo ta myśl nadeszła, Katrine poczuła jeszcze większy niepokój. Z dwojga złego wolała typową farerską pogodę.
– Mam sposób – dodał Østerø.
– Jaki? – spytał Jóhan.
– Widać kawałek szalupy ratunkowej.
Ellegaard podeszła do rufy i spojrzała w dół. Nie zauważyła jednak niczego, dzięki czemu mogłaby podzielić entuzjazm chłopaka. O zejściu po burcie nie było mowy – brakowało wystających elementów, na których można by się oprzeć. Iluminatory były wpuszczone w ściany; być może niewielkie wnęki mogłyby posłużyć jako schodki, ale nie bez asekuracji. I nie w sytuacji, kiedy wszystko było mokre.
– Tuż przy samej rufie – ciągnął Tor-Ingar. – Widać, że