Prom. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
młot i zaczął po prostu rozwalać jego ciało na miazgę?
Olsen starał się trzymać wyobraźnię na wodzy, ale bezskutecznie. Nagle poczuł, że ma pustkę w żołądku.
– Wyobrażasz sobie, jaki byłby rozrzut tego… tego wszystkiego?
– Niestety tak. Wyobrażam sobie – wymamrotał Hallbjørn.
– Nawet największy psychol nie byłby do tego zdolny. Poza tym rozejrzyj się, nigdzie nie ma śladów. – A więc zrobił to gdzie indziej, a potem przewiózł tutaj pozostałości.
– Jak? Upchał je do skrzyni i…
Nolsøe urwał. Wymienili spojrzenia. To, co im wydawało się niemożliwe, dla tego psychopaty najwyraźniej było w pełni wykonalne. Obaj potrzebowali chwili, aby oswoić się z tą myślą.
– Jest w tym wszystkim jeden plus – odezwał się Hallbjørn.
– Jaki?
– Jeśli jest tak, jak sądzimy, gdzieś w okolicy musi być pokój, piwnica lub inne pomieszczenie, w którym pozostało mnóstwo śladów.
– Możliwe.
– I przynajmniej raz możemy przyjąć, że do zbrodni doszło na lądzie, a nie na jednym z setek kutrów, który mógł odpłynąć Bóg wie gdzie.
Sigvald niedbale kiwnął głową, jakby nie był do tego przekonany. Hallbjørnowi przemknęło przez myśl, że szaleniec mógł w istocie okazać się na tyle niezrównoważony, że użył młota na pokładzie jakiejś jednostki.
Nie, to fizycznie niewykonalne. A to, że ten człowiek tak brutalnie zamordował swoją ofiarę, nie świadczy o tym, że był gotów podejmować niepotrzebne ryzyko. Właściwie nie wiedzieli o nim nic. Nie mieli na czym oprzeć choćby roboczej tezy. Samo zmasakrowane ciało mogło wskazywać na zbyt wiele rzeczy, także na celowe zmylenie organów ścigania.
– Nic tu po nas, Sigvald.
Nolsøe z wyraźną ulgą odsunął się od parawanu. Hallbjørn zrobił to samo.
– Muszę zabezpieczyć jeszcze trochę materiału dowodowego – odezwał się policjant. – A ty też nie jesteś jeszcze wolny.
Sytuacja była doprawdy dziwna. Nawet doświadczenie wojskowe i fakt, że Olsen widział w życiu znacznie więcej, niżby chciał, nie uzasadniały tak daleko idącej woli współpracy ze strony Nolsøego.
– Do czego jestem ci jeszcze potrzebny? I właściwie do czego w ogóle byłem?
– Hę?
– Przecież nie ściągnąłeś mnie tutaj po to, żebym to zobaczył i zasugerował, że użyto młota. Tyle sam widzisz.
– Sam się nawinąłeś, prawda?
– Tak, ale nie musiałeś mnie tu wpuszczać. O co chodzi?
Sigvald rozejrzał się niepewnie, jakby szukał obiektywów nieproszonych reporterów. W okolicy nie było jednak nikogo choćby z telefonem komórkowym. Olsen się temu nie dziwił, wszyscy byli zaaferowani tym, co się działo w cieśninie.
Gdyby wiedzieli, co kryje się za parawanem, sytuacja byłaby zapewne inna. Ale policja najwyraźniej zareagowała natychmiast, a mieszkańcy musieli być przekonani, że w grę wchodzi sprawa znacznie mniejszej wagi.
– No? – ponaglił go Olsen.
Dopiero teraz Hallbjørn zrozumiał, że przez cały ten czas Sigvald namyślał się jeszcze, czy dobrze robi. Teraz Nolsøe zawiesił na nim wzrok na dłużej i ostatecznie podjął decyzję.
Skinął na Olsena, odchodząc w kierunku jednego z wozów policyjnych. Gdyby byli na kontynencie, wokół zaparkowałyby już przenośne laboratoria kryminalistyczne. Tutaj jednak znajdowały się jedynie auta patrolowe.
Dania z pewnością wysłała już swoich ludzi – być może opryskliwą, choć kompetentną Fridę Skovmand, która już dwukrotnie pomagała w rozwiązaniu spraw na Farojach. Mimo że Hallbjørn nie darzył jej przesadną sympatią, chętnie by ją tutaj widział. Z pewnością wyciągnęłaby przynajmniej kilka informacji nawet z tak zniszczonych szczątków.
I to na nią wszyscy spoglądaliby, oczekując odpowiedzi. Tymczasem teraz to chyba on miał ich udzielić.
– Sigvald?
– Zastanawiam się.
– Widzę – mruknął Olsen. – Rób to szybciej, bo naprawdę wolałbym być teraz gdzie indziej.
– Na Kirkubønes? – rzucił z powątpiewaniem Nolsøe. – I co ci to da?
– Po prostu chcę tam być.
– Nic nie osiągniesz. I w niczym jej nie pomożesz.
– Mimo wszystko…
– A tu możesz pomóc mnie.
– Jak?
Sigvald przypatrywał mu się jeszcze przez chwilę, jakby dzięki temu mógł ocenić, czy podjął dobrą decyzję. Bo że zapadła, Hallbjørn nie miał już wątpliwości. W końcu Nolsøe potwierdził to, ponownie skinąwszy na niego.
Podeszli do jednego z samochodów patroli, który miał otwarty bagażnik. Stało przy nim kilku funkcjonariuszy, którzy zdawali się zupełnie niezainteresowani tym, co jest w środku. Byli odwróceni tyłem do pojazdu, rozglądając się po okolicy.
Dopiero po chwili Hallbjørn uświadomił sobie, że pilnują auta. A raczej tego, co znajdowało się w bagażniku.
– Zerkniesz na coś – odezwał się Nolsøe. – I powiesz mi, co o tym sądzisz.
– W porządku.
– Potem puszczę cię dalej, ale…
– Po prostu to załatwmy.
Sigvald kiwnął głową do policjantów, aby się odsunęli. Podprowadził Olsena do bagażnika, jakby znajdował się w nim odbezpieczony granat lub tykająca bomba. Potem sam odstąpił o krok i zamaszyście machnął ręką.
Hallbjørn stanął za samochodem. Bagażnik wyłożono folią kryminalistyczną, na której umieszczono wszystko, co udało się znaleźć przy zwłokach. Rzeczy były w podobnym stanie jak ciało. Ktokolwiek zabił tego człowieka, nie pofatygował się, by przed zmasakrowaniem ciała zdjąć ofierze ubrania, zegarek, wyjąć komórkę czy portfel. Wszystko było doszczętnie zniszczone.
Olsen przyjrzał się kilku kawałkom czegoś plastikowego. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby usprawiedliwiać jego obecność.
– Na co konkretnie mam zwrócić uwagę?
– Na to – odparł Nolsøe, wskazując niewielki skrawek materiału.
– Co to jest?
– Miałem nadzieję, że ty mi powiesz.
Hallbjørn nachylił się nad fragmentem czegoś, co przypominało naszywkę.
– To jakiegoś rodzaju wojskowy logotyp – dodał Sigvald. – Młot rozwalił odznakę mniej więcej w połowie. Widać, że na górze była korona, prawdopodobnie z krzyżem, a poniżej kotwica, herb z jakimś czerwonym okręgiem i czymś… czymś, co przypomina niedźwiedzia polarnego. Ewidentnie nic policyjnego, więc pomyślałem, że może to coś związanego z wojskiem.
Olsen milczał.
– A jeśli tak, to mógłbyś skojarzyć. W końcu swoje odsłużyłeś.
Podmuch wiatru podniósł chmurę śniegu z pobliskiego wzgórza. Biały puch zatańczył na ulicy, a potem powoli opadł.
– Olsen? Poznajesz ten symbol?
Hallbjørn z trudem przełknął ślinę.
– Posłuchaj… – zaczął tak cicho,