Głód. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
powiedział:
– Przypuszczam, że od wczorajszego wieczoru nie masz żadnych nowych wiadomości?
Jack potrząsnął głową.
– Niestety, Ed. Przeprowadziłem wszystkie możliwe testy. Z pewnością nie jest to śnieć, rdza zbożowa ani żaden rodzaj pleśni, przynajmniej z tych, o jakich do tej pory słyszałem. Nie rezygnuję jednak. W tej chwili trwają dłuższe doświadczenia, pomyślałem bowiem, że ta zaraza związana jest z długotrwałą dżdżystą pogodą, jaką mieliśmy przez ostatnie tygodnie. Trochę potrwa, zanim uzyskam wyniki.
– Czy warto coś na to zrzucać? – zapytał Ed.
– Moglibyśmy rozpryskać siarkę, chociaż osobiście uważam, że siarka nic nie daje w poważnych przypadkach.
– Coś innego?
– Cóż, istnieje środek o nazwie bayleton. Nie ma on jednak certyfikatu na Stany Zjednoczone i musielibyśmy uzyskać specjalną zgodę na jego użycie. To samo dotyczy angielskiego środka z ICI, vigilu.
– Czy rozpylenie tego na polach coś nam da, zakładając, że uzyskamy na to zgodę?
– Nie wiem. Dopóki nie będziemy dokładnie wiedzieli, z czym walczymy, możemy tylko zgadywać. Kerry zabrał już próbki do Wichita, jednak cholera wie, ile czasu minie, zanim uzyskamy wyniki.
– Nie wierzę, że to jest pleśń – wtrącił się Willard. – Gdy mamy do czynienia z pleśnią, zboże nabiera szarozielonego koloru, a wszystkie objawy występują, zanim jeszcze wykształci się ziarno. Pleśń atakuje liście, w związku z czym nie mamy szansy na prawidłowy przebieg fotosyntezy. Poza tym nie mieliśmy w South Burlington do czynienia z poważniejszymi przypadkami pleśni od piętnastu czy szesnastu lat.
Niespodziewanie Dyson Kane zawołał zza sterów:
– Jeezu! Patrzcie na to!
Nie czekając na instrukcje Eda, skręcił znad drogi i skierował helikopter nad te obszary zasiewu, które Ed, Willard i Jack oglądali poprzedniego wieczoru. Ed ujrzał pod helikopterem ślady kół, które jeep zostawił w dojrzałej pszenicy. Jednak nie okrążały one już zarażonego obszaru, biegły dokładnie jego środkiem. Nagle helikopter znalazł się ponad wielką brunatną plamą zgniłego zboża. Zniszczone kłosy smętnie zwisały na brunatnych łodygach, kołysząc się bezsilnie w porannym wietrze.
– Cholera, to się rozszerzyło – wyszeptał Jack. – O co najmniej pięćdziesiąt do sześćdziesięciu akrów. A może jeszcze bardziej.
Dyson obniżył helikopter. Lecieli teraz z prędkością najwyżej sześćdziesięciu, siedemdziesięciu węzłów, kilkanaście stóp nad polem, tak że kiedy Ed wyglądał przez pleksiglasowe okienko, widział jedynie morze zgniłego, brunatnego zboża. Otworzył je i w jednej chwili helikopter wypełnił się kwaśnym smrodem zepsutej pszenicy.
– Ta zaraza doskonale wie, jak pożerać kolejne akry, nie ma co do tego wątpliwości – stwierdził Willard.
– Wyżej! Poderwij wyżej maszynę! – zawołał Ed do Dysona. – Chcę wiedzieć, jak daleko to się rozszerzyło!
Helikopter wzbił się ku jasnemu niebu. Ed założył ciemne okulary i rozejrzał się uważnie na wszystkie strony. Ciemna zaraza dotarła już do brzegu Mystic. Nieregularny kształt plamy przypominał z grubsza kontury stanu Idaho. Ocena Jacka, że obejmuje około sześćdziesięciu akrów, była zbyt ostrożna. Z pewnością zaraza rozprzestrzeniła się na obszarze o wiele przekraczającym sto akrów. Ed nie miał co do tego wątpliwości.
– Cholera, wpadliśmy w poważne kłopoty, Ed – stwierdził Willard. – Trzeba to czymś posypać, i to naprawdę szybko.
– Nie wiedząc, co to jest? – zapytał Ed. – Moglibyśmy narobić więcej zła niż sama zaraza.
– Ale musimy coś przedsięwziąć, zanim zgnije nam osiemdziesiąt pięć tysięcy akrów pszenicy – odparł Willard.
– Leć na południe – polecił Ed Dysonowi. – Zrobimy koło nad całą farmą i zobaczymy, czy tego świństwa nie ma gdzieś jeszcze.
– Jak sobie życzysz – powiedział Dyson. Po chwili maszyna zostawiła za sobą zgniłe zboże i lecąc z hałasem nad Mystic River, skierowała się ku południowo-zachodniej części South Burlington.
– Co Charlie Warburg powiedział wczoraj wieczorem? – zapytał Jack, wyciągając pasek miętowej gumy do żucia.
– Nic konkretnego – odparł Ed. – Przyznał, że całe wyposażenie farmy, budynki, maszyny, jest ubezpieczone, jednak nie chciał tak z miejsca odpowiedzieć, jak do naszych ubezpieczeń ma się zaraza nieznanego pochodzenia.
– Ja też bym nie powiedział – stwierdził Willard złośliwie.
– Całe nasze zbiory są, oczywiście, ubezpieczone w ramach obowiązkowego ubezpieczenia federalnego. Jeśli udowodnimy, że straty spowodowała siła wyższa, niezależna od nas, jak susza, silne wiatry, nie będziemy mieli żadnych kłopotów z wypłatą odszkodowania. Odszkodowanie dotyczy jednak tylko kosztów, które poniosła farma. Nie ma w programie federalnym żadnego ubezpieczenia od zysków, których nie osiągniemy.
Dyson spojrzał na niego.
– Zdaje się, że twój pierwszy rok w South Burlington nie będzie zbyt szczęśliwy. Mnóstwo pracy i żadnych korzyści.
Ed skinął głową.
– Może być jeszcze gorzej. Jeśli nie powstrzymamy tej zarazy i nie dowiemy się dokładnie, co to jest, nie odważę się siać na tych polach w przyszłym roku.
Willard pochylił się lekko w kierunku Eda.
– Z całym szacunkiem dla ciebie, Ed – powiedział – czy próbowałeś zastanawiać się, co uczyniłby twój ojciec w tych warunkach?
– Nie jestem nim, Willard.
– Nie, oczywiście, wiem, że nim nie jesteś. Nie oczekuję, żebyś zachowywał się dokładnie tak jak on. Ale twój ojciec w trudnych chwilach nigdy nie wzdragał się przed telefonowaniem do przyjaciół, którzy mogli mu pomóc. Oni zresztą również nie obawiali się telefonować do niego.
– Zdaje się, że chcesz mnie do czegoś namówić, prawda? – wykrzyknął Ed ponad rykiem silnika helikoptera.
– Do niczego cię nie namawiam, po prostu chciałbym ci coś zasugerować – odpowiedział Willard. – Wydaje mi się, że kiedy wylądujemy, mógłbyś zatelefonować do senatora Shearsona Jonesa.
– Shearsona Jonesa? Do tego starego matacza?
Willard wzruszył ramionami.
– Może być sobie mataczem, ale ma kilku wpływowych przyjaciół w Departamencie Rolnictwa. Co więcej, w momencie śmierci twojego ojca był ciągle jego dłużnikiem. Twój ojciec oddał mu przynajmniej dwie istotne przysługi. Jedną z nich było wykaraskanie go z potężnego skandalu, związanego ze sprzedażą pszenicy po zaniżonych cenach w siedemdziesiątym ósmym roku.
– Ale dlaczego Shearson Jones miałby pomagać naszej rodzinie teraz, po śmierci ojca?
Willard wykrzywił twarz w uśmiechu.
– Ponieważ rodzina ciągle pamięta, oto dlaczego. I dopóki żyje chociaż jeden Hardesty, który wie, co szacowny i uczciwy senator Jones próbował zrobić ze stu czterdziestoma dwoma tysiącami ton najlepszego ziarna w Kansas, szacowny i uczciwy senator Jones będzie z uśmiechem temu Hardesty’emu pomagał.
– Brzmi to jak szantaż.
– W Nowym Jorku mógłbyś to nazywać szantażem. Tutaj raczej wzajemną pomocą.
– Hm… – Ed zamyślił się.
– Nie wierzysz mi? – zapytał Willard. – Zatelefonuj do