Źródło i mielizny. Гилберт Кит ЧестертонЧитать онлайн книгу.
potyczce padł”. Aliteracja jest tak ekstremalna, jakby Byron opisywał kres życia i przygód Petera Pipera3. Niech no jednak ktoś spróbuje zmienić choć jedno słowo w tym wersie, tak aby stał się lepszy albo nabrał więcej sensu. Byron użył tych słów, ponieważ się do tego najlepiej nadawały. Nie da się ich zmienić, chyba że celowo użyjemy gorszych. Stąd właśnie często bierze się aliteracja – dużo częściej, niż ludzie myślą. Nie aspirując do wysokich byronowskich progów, mogę powiedzieć, że gdy chodzi o takie akurat postępki, całkowicie Byrona popieram. Lecz Byron wcale nie jest jedyny. Coleridge, pisarz o wielkiej kulturze słowa, umiał wyrzucić z siebie jednym tchem, kompletnie się nie przejmując:
bryza bełtała fale, biała smuga piany
za statkiem sunęła swobodnie
– i naprawdę nie wiem, jakie miał inne wyjście. Wątpię, czy należy ingerować w zbełtaną pianę tych wszystkich „b”, jeśli następna linijka naprawdę ma „sunąć swobodnie”.
Ten sam problem, który wiąże się z aliteracją, przejawia się też w następnej kwestii. Weźmy drugi językowy obyczaj, budzący sprzeczne emocje – używanie kalamburów.
Tak, świetnie znam opinie na ten temat, cytowane regularnie i z namaszczeniem niczym wyroki z zakurzonych ksiąg prawniczych. Owszem, słyszałem, że Doktor Johnson4 powiedział: „człowiek, który używa kalamburu, posunie się i do kradzieży kieszonkowej”. Jakże niefortunnie się składa, że nasz wielki leksykograf, stojący na straży czystości mowy angielskiej, w tym samym zdaniu, w którym oczyścił się z hańbiących kalamburów, oddał się z całym bezwstydem jawnej, bezecnej aliteracji! Ten jeden przykład wystarczyłby jako argument za pierwszą częścią mojego wywodu, nawet jeśli służy jako argument przeciw drugiej. Johnson umieścił parę słów na jedną literę w jednym krótkim zdaniu, ponieważ był Anglikiem o świetnym wyczuciu ducha i wigoru angielszczyzny, a nie lękliwym biurokratą bez wyobraźni, który musi pilnować, żeby słowa zaczynające się na tę samą literę były zawsze porozdzielane przez słowa na inne litery, zgodnie ze ściśle określonym naprzemiennym diagramem. A skoro bawimy się w odwołania do autorytetów, bez trudu dałoby się znaleźć autorytety jeszcze większe niż Johnson, które opowiedziały się po stronie kalamburu.
Ta sprawa ma jednak inny, ważniejszy aspekt. Owszem, łatwo bym zacytował kalambury użyte przez poetów; więcej nawet, okropne kalambury użyte przez świetnych poetów. Ale pytanie, jakie chcę zadać, dotyka sprawy szerszej i bardziej zasadniczej niż cała ta mieszanina snobizmu, legalizmu i Stu Sławnych Cytatów, z jaką mamy do czynienia, ilekroć ktoś nabożnie powołuje się na Autorytet. Chcę mianowicie wskazać, że istnieje pewne umysłowe nastawienie, którego słuszności można bronić – a ściślej biorąc, istnieją dwa takie nastawienia i można bronić obydwu. Używanie albo unikanie kalamburów i gier słownych jest kwestią stylu; i jeśli w literaturze funkcjonują dwa różne style, to dlatego, że każdy wyrasta z odmiennej motywacji. Ponieważ jeden styl krytykuje dziś drugi, nie chcę się ograniczać do odparcia krytyki; chcę raczej proklamować wolność dla obydwu.
A oto, co w przybliżeniu mam na myśli. Mniejsza o kogoś, kto używa kalamburu; spytajmy raczej, co ma począć ktoś, kto natyka się na kalambur. Czy ma udać, że go nie widzi? A może – wzorem naszych wyszukanych stylistów – na sam jego widok powinien odciąć się i odżegnać, przechodząc na drugą stronę ulicy, by nikt go nie ujrzał w tak skompromitowanym towarzystwie? Zakładam, że nie poluje celowo na kalambury ani inne takie dziwaczne stwory; idzie sobie po prostu ulicą w jakimś praworządnym celu własnym. Lecz jeśli to groteskowe zwierzę samo ku niemu wyjdzie, jeśli położy mu się na drodze, myślę, że człowiek zachowa się naturalnie, przechodząc nad nim do porządku i idąc dalej. Tak w każdym razie wygląda naturalne zachowanie człowieka, który zajmuje się określoną działalnością literacką; i tego właśnie człowieka oraz jego działalność zamierzam tu wziąć w obronę.
Nie chodzi mi natomiast o działalność całkiem inną, czyli celowe produkowanie fajerwerków językowych na zasadzie sztuki dla sztuki, choć niejeden geniusz, Hood5 na przykład, nie gardził choćby i czymś takim; ale nie o tym mówię. Kiedy byłem uczniem w Liceum św. Pawła, pewien młodszy nauczyciel opuścił tę szkołę, by zostać wykładowcą w Domu Piotrowym6. Inny nauczyciel, człowiek poważny i stateczny, zrobił przy tej okazji pierwszy i ostatni dowcip w swoim życiu, oznajmiając dudniącym głosem: „Rabujemy Pawła, żeby spłacić Piotra”7. Mój długoletni przyjaciel z ławy szkolnej, uczeń tego liceum – który obecnie jest dziennikarzem, ale już w wieku pacholęcym miał dużo cynizmu – upierał się, że starszy nauczyciel na pewno sam ustawił całą karierę młodszego, tak ją aranżując, że młodszy został zatrudniony najpierw w konkretnej szkole, a potem w konkretnym kolegium, a wszystko specjalnie po to, by wygłosić ten jeden kalambur i napawać się tym jednym niezrównanym momentem tryumfu.
Lecz nie takie tryumfy mam na myśli. Nie bronię człowieka, którego życiowym celem, lub po prostu celem jako takim, jest wymyślanie kalamburów, ale człowieka, który chętnie gotów jest wymyślić kalambur, żeby osiągnąć swój cel. Taki człowiek żyje i tworzy w specyficznej atmosferze, i jego cele też są specyficzne. Przepełnia go duch – czasem duch demagoga, czasem błazna, czasem ludowego pieśniarza albo politycznego mówcy, lecz jakkolwiek to nazwiemy, z całą pewnością nie da się tego ducha zrozumieć w kategoriach czystego stylu, względnie sztuki dla sztuki.
Chcemy czy nie, te rzeczy istnieją – przypadkowe lub umyślne zbieżności, powodujące aliterację albo kalambur; powtórzenia i połączenia, wywołujące w prozie efekt podobny do rymu w poezji. Pytanie brzmi, jak zareagować, kiedy same natrętnie cisną się pod pióro, co często robią. Generalnie biorąc, metody są trzy.
Pierwsza metoda to świadomie je odrzucić; i tak też czynią styliści z dostojnej szkoły pana Wrighta. Zamiast „wiatr i woda”, oni powiedzą pewnie „wiatr i H2O”. Gdy chcą użyć zwrotu „czy to za pensa, czy za funta”, niewykluczone, że mogą całkiem odruchowo napisać: „czy to za pensa, czy za znak pieniężny Skarbu Brytyjskiego wartości dwudziestu szylingów” 8. Nie upieram się, że w ich twórczości znajdziemy takie dokładnie przykłady, lecz faktem jest, że wybrzydzanie na aliterację stanowi całkiem realny problem. Pamiętam, jak pewien recenzent wytknął nie komu innemu, jak panu A. E. Housmanowi, który jest przecież mistrzem bezpośredniej, obrazowej angielszczyzny, że w pewnym wierszu napisał: „Kasztanowiec zrzuca pochodnie kwiatów” ewidentnie tylko po to, żeby uniknąć aliteracji: „Kasztanowiec zrzuca kandelabry kwiatów”, chociaż aliteracja byłaby pod każdym względem dwadzieścia razy lepsza.
Druga metoda polega na tym, żeby świadomie takie zbieżności akceptować. To jest coś, co ja na ogół robię, głównie dlatego, że ich unikanie byłoby stratą czasu. Przed chwilą na przykład napisałem: „odciąć się i odżegnać”, bo nie mam zamiaru wertować słowników w poszukiwaniu jakiejś sztucznie brzmiącej alternatywy.
Natomiast trzecia metoda to akceptacja nieświadoma; i jest to sposób najgroźniejszy, a zarazem dużo częstszy niż powszechnie się uważa. Nikt jeszcze należycie nie zbadał, do jakiego stopnia czysto fonetyczne skojarzenia potrafią splątać logikę i poprowadzić filozofów na manowce. A najgorsze, że w tej groźnej metodzie jest subtelność i głębia. Ktoś, kto świadomie przyozdabia argumenty kalamburami i werbalnymi igraszkami, może, owszem, wykazywać powierzchowny nierozsądek, lecz i tak lepsze to od nierozsądku, który skrywa się w głębszych, nieuświadamianych warstwach umysłu.
Wiele osób najwyraźniej
3
Peter Piper to postać z dziecinnej rymowanki, będącej zarazem aliteracyjnym łamańcem językowym, zaczynającej się od słów
4
Mowa o Samuelu Johnsonie, zwanym Doktorem z racji swej uczoności, wybitnym angielskim znawcy literatury, eseiście i leksykografie z drugiej połowy XVIII wieku.
5
Tomasz Hood (1799-1845) – angielski humorysta; pisał też wiersze o niedoli ubogich, prostych ludzi.
6
Dom Piotrowy, czyli Peterhouse, to najstarsze kolegium Uniwersytetu Cambridge, założone przez Kościół katolicki w końcu XIII wieku.
7
Powiedzenie angielskie, używane w sytuacji, kiedy zaciąga się dług u jednej osoby, żeby spłacić dług u innej.
8
Tyle wart był jeden funt brytyjski przed reformą dziesiętną.