Dziedzictwo. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
odpinać guziki mojej koszuli.
Powoli, z otwartymi jak aktorka w filmie ustami, położyła się na włochatym dywaniku przed kominkiem. Jej oczy iskrzyły się pomarańczowymi płomieniami, które tańczyły wokół szczap. Usta otworzyły się do pocałunku. Odpiąłem bluzę piżamy i chwyciłem rękoma piersi. Ściskałem je i pieściłem, aż sutki nabrzmiały nęcąco. Potem wsunąłem rękę między uda Sary i w świetle ognia ujrzałem jej wilgoć, która lśniła jak syrop klonowy w jesiennym słońcu. Chwyciła w dłoń mój członek i skierowała go szybko między uda. Potem jej ciało przyjęło go i wszedłem w nią tak głęboko i gwałtownie, jak tylko mogłem. I wtedy przypomniałem sobie.
Przypomniałem sobie!
– Saro – zacząłem.
Słyszałem, jak strasznie brzmi mój głos. Otworzyła oczy. Popatrzyła na mnie.
– Słuchaj, Saro. Czy to ty rozpaliłaś ten ogień?
Zapadła długa, pełna niezrozumienia cisza, zanim Sara pojęła, o co ją pytam.
– Ja?! – krzyknęła. – Kiedy zeszłam na dół, już się palił. Powiedziałeś mi, że to zrobisz…
Uklęknąłem.
– Saro, nie rozpaliłem go. Trzymałem w ręku zapałki, ale go nie rozpaliłem.
– Kochanie, oczywiście, że rozpaliłeś.
Potrząsnąłem głową. Przecież wiedziałem! Cholera jasna! Sara poprosiła o płaszcz kąpielowy i miałem właśnie zapalić zapałkę, ale nie zrobiłem tego.
Wstałem i nago poszedłem przez salon do biblioteki.
– Ricky, dokąd idziesz?
– Nie pytaj. Może się mylę.
– Co do czego się mylisz?
Nie odpowiedziałem jej. Podszedłem do drzwi biblioteki, otworzyłem je na oścież i zapaliłem światła. Tak jak się obawiałem, stało tam. Tym razem dokładnie na środku pokoju. Ciemne, z wysokim oparciem, obite czarną skórą. Krzesło, które niespełna dziesięć minut temu zamknąłem na klucz w garażu.
– Saro! – zawołałem.
Musiała usłyszeć szok w moim głosie, bo natychmiast przybiegła.
Popatrzyła na krzesło, a potem na mnie.
– Mówiłeś, że odstawisz je do garażu – stwierdziła. – Ricky, przecież tak powiedziałeś.
– I tak zrobiłem – odrzekłem cicho. – Ale coś mi się zdaje, że nie chciało tam zostać.
Położyła rękę na ustach.
– O mój Boże – szepnęła. – O mój Boże! Nie mogę w to uwierzyć!
– Zamierzam spróbować jeszcze raz – odezwałem się. – Zabieram to krzesło do garażu i chcę, żebyś stała tutaj i patrzyła, jak to robię. Z doświadczenia wiem, że niezwykłe zdarzenia nie wytrzymują dokładniejszego badania przy włączonych światłach.
– Jakież to doświadczenia masz z niezwykłymi zdarzeniami? – spytała.
Popatrzyłem na nią.
– Cóż, żadne – przyznałem.
– Ricky, to mnie przeraża – wyszeptała.
– Nie ma się czego bać. To tylko krzesło.
– Ale samo się porusza. Zamknąłeś je w garażu, a ono wróciło. Przez dwie pary zamkniętych drzwi.
Obszedłem mebel, nie dotykając go. Tym razem oczy na podobnej do maski twarzy człowieka-węża nie podążały za mną, ale miałem bardzo dziwne uczucie, że wcale nie potrzebują tego robić. Człowiek-wąż wydawał się odczuwać wszystko, co się dzieje, i wcale nie musiał się ruszać. Wówczas pomyślałem sobie: „Co ja mówię. To przecież drewno. Nie może chodzić”.
– Może to halucynacja – zasugerowałem. – Może jest coś w drewnie. Coś aromatycznego, coś jak narkotyk. Peyotl, yagé czy coś w tym rodzaju. Może tylko wyobraziłem sobie, że odniosłem je do garażu.
– Ricky, wiesz, że to nieprawda – powiedziała Sara.
Potarłem twarz. Podbródek był kłujący i jakby nie mój.
– To wszystko to tylko teoria – odparłem bez przekonania. – Ale nie powiesz mi, że krzesło naprawdę spaceruje po korytarzu na swoich drewnianych nogach. O to mi chodzi, w imię Boga!
– Goliłeś się dziś rano?
– Jasne, że się goliłem. Widziałaś przecież.
Nie powiedziała nic więcej. Ciągle patrzyła na krzesło, jakby się bała, że na nią skoczy.
– Dlaczego pytasz? – odezwałem się.
Podniosła oczy.
– Dlaczego spytałaś, czy się goliłem? – powtórzyłem.
– Nie wiem. Po prostu wyglądasz szczeciniasto.
– No, no. Dzięki.
– Nie musisz być zaraz sarkastyczny – powiedziała. – Może twoja maszynka potrzebuje naostrzenia. Mój ojciec zawsze używał staroświeckiej brzytwy.
– Ze wszystkich kiedykolwiek znanych mi facetów twój ojciec zawsze chodził z największą kolekcją plastrów na brodzie.
Zapadło długie, nieprzyjemne milczenie. Oboje staliśmy obok krzesła Samuela Jessopa, jak gdybyśmy byli gośćmi na przyjęciu, którzy nie mogą wymyślić żadnego tematu do rozmowy. Zegar w dalszym końcu biblioteki zaczął wybijać godzinę. W końcu powiedziałem:
– Spróbujmy, dobrze? Poczekaj tutaj, a ja przeniosę je z powrotem do garażu.
Sara odgarnęła włosy z twarzy.
– Zakładając, że…
– Zakładając, że co? Że ono wchodzi tutaj samo?
– Ricky, przecież przedtem dostało się tutaj.
– Wiem. Właśnie dlatego przeprowadzimy teraz ten eksperyment. Żeby się dowiedzieć, w jaki sposób.
– Nie jestem pewna, czy chcę się dowiedzieć – powiedziała głosem tak cichym, że ledwie ją słyszałem.
Niedbale oparłem rękę na wieńczącej krzesło belce i z rutynowym spokojem licytatora wskazałem na twarz człowieka-węża.
– Nie powiesz mi, że przestraszyłaś się tej rzeczy. To tylko mebel. Wygląda strasznie, przyznaję, ale to tylko jeden kawałek osiemnastowiecznego amerykańskiego chippendale’a.
– Boisz się? – spytała Sara.
– Zwariowałaś?
– Po prostu pytam. Ostatni raz mówiłeś takim tonem, kiedy myślałeś, że ktoś się włamał do domu.
– W porządku, masz rację – przyznałem. – Boję się.
Znowu oboje zamilkliśmy. Potem Sara zaproponowała:
– Poczekajmy do rana.
– Sądzisz, że któreś z nas będzie w stanie zasnąć, póki się nie dowiemy, co tu się dzieje?
– Nie wiem. Nie, chyba nie.
Pochyliłem się i chwyciłem mahoniowe poręcze krzesła.
– W takim razie zróbmy jeszcze jedną próbę, dobrze? Niech wszystkie lampy pozostaną włączone, a ty będziesz trzymać pogrzebacz i czekać tutaj. Tylko tyle masz zrobić.
– Nie uważasz, że lepiej by było, gdybyś coś na siebie włożył?
– Kto mnie zobaczy? Johnsonowie są na