Kroniki Nicci. Terry GoodkindЧитать онлайн книгу.
i Irma drgnęli, szarpnęli się, nie rozumiejąc, co się dzieje. Ich ręce – wbrew woli – uniosły się i ciasno przylgnęły do piersi. Zgięli się w pasie pod nieprawdopodobnym kątem, aż żebra pękły niczym kruche gałęzie. Boyle wrzasnął, zginając nogi w kolanach, a potem w połowie ud, łamiąc się i zwijając. Jego barki pękały, trzeszczały, zapadając się jak więdnący kwiat. Obok niego zwijała się Irma. Ludzkie postaci niczym koce składały się i zwijały w coraz mniejsze paczuszki. Na koniec pękły szyje i ucichły jęki. Lecz dalej było słychać trzask pękających kości, dopóki obydwoje nie zmienili się w zbite pakuneczki ociekającego krwią mięsa na podłodze kwatery Utrosa. Cały proces trwał parę hałaśliwych minut.
– Możesz ich usunąć – powiedział Enochowi Utros. – Zawołaj mnie, kiedy przypędzą stado yaxenów. Tej nocy będziemy jeść pierwszy posiłek po przebudzeniu.
Na obrzeżu obozu zabito wszystkie pięćdziesiąt zwierząt. Ponieważ prowiantu przez jakiś czas miało brakować, rzeźnicy skrupulatnie zachowali krew, oskrobali skóry, zebrali podroby, kości – wszystko, co da się wykorzystać. Skór można było użyć jako okryć lub do budowy namiotów, wysuszone ścięgna jako liny, z jelit zrobić cięciwy; cała reszta gotowała się w wielkim garze.
Mięso pieczono nad dużymi ogniskami; nie wystarczyłoby go dla tysięcy żołnierzy, toteż Utros rozdzielił je pomiędzy dowódców najwyższego szczebla i ich poruczników. Mięso pięćdziesięciu yaxenów, rozważnie dzielone, wystarczyło dla ponad tysiąca ludzi. Utros postanowił nie nakładać sobie więcej niż inni.
Stał przy ognisku, wdychając smakowite wonie skwierczących nad ogniem udźców. Soki skapywały na rozżarzone węgle. Dowódcy się gromadzili, czekając na swoją porcję.
Utros – z powodu napięcia i zamętu oraz drobiazgowej pracy, którą musiał wykonać – na ponad dzień odsunął na dalszy plan wszelkie myśli o jedzeniu, ale zdawał sobie sprawę, że musi jeść. Przyjął niewielką porcję mięsa i upewnił się, że Ava i Ruva też zostały obsłużone.
Stał przy bliźniaczkach i Enochu; chociaż zmysły miał przytępione, czuł ciepło bijące od ogniska. Wszyscy żuli kęsy dymiącego mięsa, lecz dla niego pokarm miał paskudny smak. Często z apetytem jadł jeszcze krwawiące mięso dopiero co upolowanego zwierzęcia. Niezliczone razy jadał pieczoną nad ogniem dziczyznę. Lecz teraz go mdliło. Kiedy spróbował przełknąć, jego organizm się zbuntował. Nie chciał jeść. Nie mógł znieść smaku mięsa. Spostrzegł, że jego dowódcy reagują tak samo. Jeden z nich nawet wypluł pierwszy kęs, speszony i zakłopotany.
– Może mógłbym oddać swoją porcję któremuś z żołnierzy, generale. Ja… nie jestem głodny.
Utros uświadomił sobie, że on też nie jest głodny. Szczerze zdumiony rozejrzał się wokół i stwierdził, że nikt nie je. Całe mięso się zmarnuje. Kiedy starał się to zrozumieć, przypominał sobie więcej szczegółów, kawałki układanki wskakiwały na miejsca, chociaż to wszystko nie miało sensu. Przypomniał sobie, że nikt nie pił wody, nie korzystał z latryn. Wiele przeznaczonego dla żołnierzy prowiantu w ogóle nie tknięto.
Jego organizm nie domagał się pożywienia. Czar petryfikacyjny konserwował go przez wieki i nie całkiem ustąpił. Utros wpatrzył się w Ildakar. Powoli zaczynał rozumieć. Rzucił mięso na ziemię. Nic nie czuł. Pozostali doszli do tego samego wniosku, lecz zaczęli się niepokoić.
Utros się uśmiechnął, pojmując, jaką przeogromną zaletę właśnie odkrył.
Może wcale nie będzie musiał żywić swojej wielkiej armii.
ROZDZIAŁ 7
Bannon poczuł się nieswojo, kiedy wraz z Lilą wrócił do pieczar w pobliżu areny. Dla niego wiązały się z tym miejscem jedynie okropne wspomnienia, ale to właśnie tutaj chciały się gromadzić setki doświadczonych wojowników. Tu czuli się jak w domu, tu nauczyli się walczyć dla rozrywki mieszkańców Ildakaru. Teraz musieli bronić miasta, które uczyniło z nich niewolników. Każdy mógł zobaczyć ogromną nieprzyjacielską armię za murami.
Bannon odpoczął po rebelii, ale nie potrafił się odprężyć. Miasto było oblężone, więc pewnie i on będzie musiał za nie walczyć, a nawet mu się nie śniło, że kiedykolwiek mógłby je uznać za swoje. Wybudzona kamienna armia zapełniała równinę i już od trzech dni żołnierze bębnili w mury, choć z niewielkim skutkiem. Generał Utros nie przysłał żadnego ultimatum, żadnego emisariusza – lecz Ildakar musiał być gotowy.
Lila została przy nim, chociaż nie rozumiał, czemu się go tak trzyma. Nie mógł zapomnieć, jak go zastraszała, prowokowała, gnębiła, zmuszając do bolesnych i wyczerpujących ćwiczeń, żeby mógł walczyć na arenie z jakimś zdesperowanym wojownikiem czy wygłodniałą bestią. Teraz wyraźnie uważała go za przyjaciela lub co najmniej za swój specjalny projekt, chociaż nigdy jej nie prosił, by mu towarzyszyła.
Dla tego treningu Lila zwołała ponad dwa tuziny pozostałych przy życiu morazeth, żeby pomogły przygotować wojowników do o wiele straszliwszej walki. Miało się wrażenie, że te twarde kobiety składają się wyłącznie z ciasno skręconych sprężyn, twardej skóry i ostrych kantów. Morazeth służyły swojemu miastu lojalnie i niezachwianie i nie uważały, że po rebelii ich role się zmieniły. Ildakar dalej był Ildakarem. Chociaż na terenach ćwiczebnych wojowników było blisko dziesięć razy więcej niż morazeth, to okazywali kobietom szacunek.
Wojownicy wrócili tu, żeby się na nowo uzbroić. Wielu z nich – w tym Bannon – wspomagało sprawę Lustrzanej Maski w trakcie krwawej rebelii, lecz teraz, kiedy wroga armia uwięziła wszystkich w mieście, poszczególne frakcje zawarły chwiejny rozejm. Poniewierani niewolnicy wciąż czuli narastającą od pokoleń wrogość wobec byłych panów, ale większość rozumiała, że mają wspólnego nieprzyjaciela. Gdy tylko pokonają generała Utrosa, podejmą spory i pewnie zmienią skład władz – jeśli ktokolwiek przeżyje. Bannon miał nadzieję, że do tego czasu się stąd wyniesie.
W tunelach w pobliżu areny wiele grot przekształcono w miejsca ćwiczeń, treningów i w doły, w których wojownicy stawali przeciwko sobie. Bannon wiele razy rozgrywał tutaj sparingi z Lilą, a raz nawet z Mrrą, którą złapano.
W oblężonym Ildakarze wojownicy zgromadzili się jak na codzienny trening, ale zdawali sobie sprawę, że stawka jest o wiele większa. Muskularni, pokryci bliznami, o zimnym spojrzeniu – wszyscy uszli z życiem z walk na arenie. Wielu było tylko w biodrowych przepaskach, niektórzy włożyli skórzane napierśniki. Wybrali zaostrzone kije, mocne bicze, zakrzywione haki, krótkie miecze – taką broń, jaka im najbardziej odpowiadała.
Lila stała w oświetlonej pochodnią grocie, trzymając w jednej ręce bicz, a w drugiej krótki miecz. U boku miała też nóż agile, z uchwytem rzeźbionym w magiczne runy – małe ostrze potrafiące zadawać przeraźliwy ból. Bannon też go poczuł, kiedy Lila wykorzystywała agile’a, żeby go kontrolować, ukarać, zmusić do bardziej wytężonej pracy. Teraz zdawała się nie pamiętać, jak go traktowała; jakby myślała, że i on o tym zapomniał.
Powiodła twardym wzrokiem po zebranych wojownikach. Reszta morazeth stała na swoich miejscach; wyglądały równie pięknie i groźnie. Bannon się przyglądał, jak szkoliły innych wojowników, i znał imiona niektórych kobiet – Kedra, Lyesse, Marla, Thorn, Genda, Ricia – ale żadna nie poświęcała mu tak „wyjątkowej” uwagi jak Lila.
– Czekając na kolejny ruch generała Utrosa, postaramy się was wyszkolić na najlepszych wojowników. Może będziemy musiały przygotować was do wojny – powiedziała Lila, przejmując rolę szefowej. – Adessa zniknęła. Ludzie widzieli, jak w noc rebelii opuszczała Ildakar, zapewne z jakąś misją. Skoro jej tu nie ma, nie musimy się nią przejmować. Ja i moje siostry nadal będziemy was hartować. Dla Ildakaru.
Bannon zabrał głos:
– Nie