Kocie chrzciny. Małgorzata SidzЧитать онлайн книгу.
im tylko bobki.
Drugi syn powoli zabiera się do rozpalania ognia pod balią. Rodzice doprawiają mięso. Może pora już zabrać łososia z sauny? Trzeba pójść do domu po przyprawy i sosy. Chłopak z dziewczyną idą razem – trochę tam strasznie w pojedynkę. Zostawiają buty przed drzwiami, żeby nie zniszczyć drewnianej podłogi. Na półkach i szafkach z ciemnego drewna stoją oprawione w ramki fotografie gorzej i lepiej pamiętanych członków rodziny. Dom pełen jest wspomnień. Żyje własnym życiem już od ponad sześćdziesięciu lat.
W toalecie leży stosik Kaczorów Donaldów z lat siedemdziesiątych. Na framudze drzwi widać pozaznaczany dwukolorowymi kredkami wzrost. Metr, metr dwadzieścia dwa, metr pięćdziesiąt, metr sześćdziesiąt dwa. Dookoła medale i dyplomy od największego fińskiego banku – babcia pracowała tam całe życie. Wśród starych ścian słychać jeszcze wieczorami śmiech dzieci i wojenne opowiadania dziadka. Słychać, jak mały Tomi krzyczy do taty, żeby dał mu poprowadzić samochód po ścieżce, i jak mała Karin grabi piasek na plaży. Jak rodzice obserwują ich zza firanki i przytulają się dumni.
Dzisiaj Tomi przywiózł własnym samochodem do mökki całą rodzinę. Synowi i jego dziewczynie powierzył mały domek, który sam wybudował. Piękne drewno, dwa piętra, okna w dachu do obserwowania gwiazd. Wstawił tam nawet zmywarkę. Chodzi przecież o wygodę, o to, żeby przez te parę tygodni w roku spędzane w mökki cieszyć się nieograniczonym szczęściem i swobodą. Pić zdrowie dziadka i babci w domu, w którym ich już nie ma, i cieszyć się myślą, że nowe pokolenie jest już tutaj. Gotowe, by wypełnić te puste ściany swoją obecnością. I wybudować kolejny domek.
30 kwietnia. Przed niskim, drewnianym budyneczkiem studiów o Azji Wschodniej skwierczy marynowany po koreańsku boczek. Tłuszcz tryska do sałatki, na biały obrus i do ziemniaków. Cztery długie stoły, a właściwie ławki szkolne, powoli uwalniają się od ciężaru fińskich i azjatyckich potraw. Siwiejący profesor w króliczych uszkach na głowie przygotowuje tradycyjny poncz na trzy sposoby, co sprowadza się do mieszania wódki z różnokolorowymi napojami gazowanymi. Ten z napojem malinowym opatrzony jest flagą Japonii. Czerwona fanta to Chiny, a dżin z pływającymi kawałkami ciemnych winogron – Korea. Jego młodszy kolega, który włożył kapelusz w kształcie beczki piwa, napełnia studentom kieliszki szampanem. Pani profesor w uszkach Myszki Miki bawi się z nimi w przechodzenie pod liną.
Studenci idący na koncert zbaczają z leśnej dróżki zwabieni głośnym k-popem, śmiechem i zapachem mięsa i grillowanych warzyw. Jest dużo alkoholu. Nawet mieszkające na kampusie wiewiórki zainteresowały się wydarzeniem i bezpiecznie, z pozycji niedalekiego krzaczka, obserwują, kiedy na ziemię spadną okruszki. Wróble obskakują rower, na którym ktoś zostawił kromkę czarnego pieczywa.
Około południa do stojących pod budynkiem dołączają kolejni studenci i rusza długa parada. Najważniejsi poniosą flagi swoich wydziałów, reszta kolorowe baloniki. Jest Kubuś Puchatek, Chewbacca i wielka dmuchana butelka szampana. Wśród nich grają na bębnach, słychać wuwuzele, ktoś rozrzuca konfetti i serpentyny, które inni zarzucają sobie potem na szyje. Ludzie machają do idących w paradzie z balkonów. Jest głośno, trochę brudno i bardzo pijanie.
Większość studentów nosi dziś kombinezony z naszywkami z odbytych wycieczek i przeżytych imprez. Kolory kombinezonów reprezentują konkretne wydziały, można też na nich napisać swoje imię flamastrem. Należy je zakładać na wszystkie imprezy i nie wolno ich nigdy prać. Kupuje się je tanio, ale w zamian zostaje się żywą reklamą sponsora. Medycyna na przykład nosi kombinezon w kolorze białym i reklamuje buranę – najpopularniejsze w Finlandii tabletki na ból głowy. Przydadzą się jutro.
Są koncerty, jest wesołe miasteczko, ktoś nadmuchał plastikowy basenik. Po rzece płyną wystrugane z byle czego kajaki, odważniejsi piją wódkę w pontonach. Niektórzy noszą kurtki, inni chodzą bez koszulek. Nawet głowa Lenina przystrojona jest w hawajski lei i kolorową czapeczkę. Młodzi, tańcząc na ulicy, podążają za paradą. W siatkach z Lidla niosą sześcio- i dziesięciopaki taniego piwa i wino w dwulitrowych kartonach z kranikiem. Na parę dni miasto zostało opanowane przez studentów i zatraca się w radosnym chaosie młodości.
Po koncertach, wspólnych śpiewach i przemówieniach pora, żeby wreszcie założyć marynarskie czapeczki. Zaraz będzie odliczanie. Czapeczki ze swoim nazwiskiem Finowie dostają po ukończeniu liceum. Przydają się potem przy wielu okazjach – między innymi na Vappu, święcie Pierwszego Maja, które najhuczniej obchodzone jest w przeddzień. Trzy, dwa, jeden – strzał korków! Z każdej strony rozlewa się strumień wina musującego. Można założyć czapeczki. Brudne kombinezony stają się jeszcze brudniejsze od lepkiego szampana. Młodsi popisują się, wypijając całą butelkę naraz. Rodzice przypatrują się im z wyrozumiałym uśmiechem. Ich czapeczki są już nieco wyblakłe, ale w rękach mają te same butelki taniego prosecco, a u boku znajomych ze szkoły, z którymi świętowali dwadzieścia lat temu.
Stoimy w grupie sześciu osób. Czapeczki na głowach, pierwszy szampan wypity. Ktoś schował korek na pamiątkę. Jeszcze tylko parę szybkich zdjęć grupowych i pora się zbierać. Nicklas zdejmuje czapeczkę i mówi:
– No to za godzinę to samo po szwedzku.
Tata zapłaci
Według książki komika Alfreda Backi Överlevnadshandbok för finlandssvenskar [Podręcznik przetrwania dla szwedzkojęzycznych Finów] szwedzkojęzycznego Fina poznać można już chwilę po urodzeniu – wystarczy obok kołyski położyć kartkę i długopis, a od razu odezwie się w nim odruch pisania podań. Podań o dofinansowanie, oczywiście, do jednego z wielu ustanowionych dla mniejszości funduszy.
Marie[1] pracuje w biurze Centrum Szwedzkojęzycznego Luckan w mieście Turku, po szwedzku Åbo. Zajmuje się promocją wydarzeń kulturalnych, fakturami, telefonami i – a jakże – rozpatrywaniem podań. Od godziny pijemy ciężką w smaku i zapachu herbatę ze smoły, to znaczy z dziegciu. Finowie kochają jej zdrowy zapach, który kojarzy im się z wilgotnym lasem i ciepłem kamiennego kominka. Przy stoliku obok siedzi para starannie ubranych na biało klientów w starszym wieku i czyta gazety z Wysp Alandzkich. Do biura codziennie przychodzi od dziesięciu do trzydziestu osób, najczęściej tak jak Marie – szwedzkojęzycznych Finów, aby dowiedzieć się, co szwedzkiego dzieje się w jednym z największych miast w Finlandii.
– Mamy tu szwedzki teatr, uniwersytet Åbo Akademi i pub studencki Kåren. Można iść na tanie kursy do domu kultury Arbis. To właściwie tyle, jeśli chodzi o szwedzkie życie w Åbo.
Szwedzi nie stanowią w Finlandii żadnej grupy imigrantów. Ich języka używa się tu jednak od dobrych ośmiuset lat, głównie wzdłuż zachodniego wybrzeża i na południu kraju, co wynika z historycznych zaszłości – Finlandia przez kilka wieków stanowiła część Szwecji. Po szwedzku mówi się dziś zasadniczo nad morzem, a po fińsku nad jeziorami. Tylko niektóre miasta są monojęzyczne. W Hanko, po szwedzku Hangö, leżącym pomiędzy Helsinkami a Turku, proporcje mówiących po szwedzku i fińsku rozłożone są po połowie. Tam wychowała się Marie.
– Piękne i malownicze miasteczko. Poznałam tam męża, miałam wtedy siedemnaście czy osiemnaście lat. Niestety w Hangö nie ma gdzie się kształcić. Jest szkoła zawodowa, ale jeżeli nie interesuje cię żaden z kierunków, które oferuje, musisz wyjechać do Szwecji albo do większego miasta. Najlepiej Åbo, bo tutaj jest Åbo Akademi.
Åbo Akademi to jedyny całkowicie szwedzkojęzyczny uniwersytet poza granicami Szwecji. Jego dostojne czerwonoceglaste i dyskretnie żółte mury obchodziły niedawno stulecie istnienia. Kampus dzielą z modernistycznymi białymi budynkami fińskiego Turun yliopisto, Uniwersytetu Turku.