O powstawaniu Polaków. Tomasz UlanowskiЧитать онлайн книгу.
Paleobiologii i Ewolucji na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego i byłem nauczony, że „mam się zachowywać”. Naukowcy z Polski, z którymi wcześniej rozmawiałem o swoim znalezisku, traktowali je jako ciekawostkę. „Coś tam studenci znaleźli w Górach Świętokrzyskich”.
Tuż przed publikacją w 2010 roku w „Nature”3 (redakcja jednego z dwóch najważniejszych periodyków naukowych na świecie dała zdjęcie znalezionego w Polsce najstarszego tropu czworonoga na okładkę) Niedźwiedzki z kolegą i jednym ze współautorów artykułu, Piotrem Szrekiem, zdołali przeciągnąć trzystukilogramowy kamienny blok z cennym tropem do dźwigu, który zapakował go na ciężarówkę.
– Bałem się, że ktoś go zniszczy albo ukradnie – opowiada naukowiec. – Targaliśmy go na porzuconej w kamieniołomie starej oponie. Lokalsi patrzyli na nas, jakbyśmy trenowali do konkursu strongmanów.
Kilka tygodni po rozmowie z doktorem Niedźwiedzkim idę obejrzeć ten kluczowy dla prehistorii Polski kawałek skały. Spodziewam się, że spoczywa w godnym miejscu, niczym słynny kamień z Rosetty, na który natyka się każdy, kto wchodzi do przepastnego holu Muzeum Brytyjskiego w Londynie. Wszak najstarszy znany nauce ślad bytności zwierząt na lądzie wart jest – chyba? – co najmniej takiego uhonorowania, jak staroegipski zabytek. Z powodu wyrytej w dwóch językach i trzech transkrypcjach treści dekretu kapłanów z Memfis, wydanego w 196 roku przed naszą erą, pomógł on naukowcom w odczytaniu hieroglifów.
Nic z tego. Kawał dolomitu z Zachełmia z odciśniętym tropem sprzed 390 milionów lat leży sobie nie niepokojony przez zwiedzających w suterenie Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie, w pokoiku doktora Piotra Szreka. Wśród innych kawałków skał, które zwykle zalegają w gabinetach geologów czy paleontologów.
Laik nigdy nie dopatrzyłby się w nim tropu zwierzęcia. Doktor Szrek śmieje się i mówi, że wielokrotnie jedli z Niedźwiedzkim drugie śniadanie na skałach, na których dopiero później – przy odpowiednio padających promieniach słonecznych – dostrzegli ślady łap.
Pytam go, gdzie była Polska, kiedy po kawałku jej obecnego terytorium kroczył posuwiście jeden z pierwszych tetrapodów.
– Pod równikiem – odpowiada. – Terytorium dzisiejszych Gór Świętokrzyskich, których jeszcze zresztą nie było, leżało w okolicy zwrotnika Koziorożca.
Obszar, który teraz uważamy za Polskę, był wtedy częściowo zalany przez ciepłe tropikalne morze4. Wchodził w skład superkontynentu nazywanego przez geologów Laurosją albo Euroameryką – który powstał podczas wcześniejszej kolizji Laurencji (w jej skład wchodziła spora część Ameryki Północnej, wraz z Grenlandią) i Bałtyki (Skandynawia i Europa Środkowo-Wschodnia). Dzisiejszy Dolny Śląsk nie był nawet jego częścią, a ledwie archipelagiem wysp na ówczesnym oceanie. W podobnym położeniu znajdowała się, nawiasem mówiąc, obecna Europa Zachodnia.
Jak to możliwe?
Od połowy XX wieku wyjaśnia to teoria zwana tektoniką płyt, która dla geologii jest tym, czym teoria ewolucji Karola Darwina dla biologii.
Zgodnie z nią, chodząc po ulicach Warszawy czy ścieżkach Puszczy Białowieskiej, nie stąpamy wcale po twardym gruncie. Kołyszemy się raczej na płytach tektonicznych, które niczym oceaniczne lodowe kry dryfują po rozpalonych i płynnych skałach płaszcza ziemskiego. Kry litosfery zderzają się ze sobą i podważają wzajemnie, ocierają o siebie albo rozchodzą. Stąd wulkany, trzęsienia ziemi, góry i kapryśny charakter kontynentów, a także część zmian klimatycznych – bo lądy nie tylko wędrują, ale przy okazji zmieniają także trasy prądów morskich, które rozprowadzają ciepło z tropików w stronę rejonów polarnych. A dzisiejsza Europa i Polska są ledwie kamieniami rzuconymi na szaniec ziemskiej paleogeografii.
Skamieniałości, których Grzegorz Niedźwiedzki wypatrywał jako dziecko, a także te szukane później z Piotrem Szrekiem, są zatem pozostałościami po pradawnych morzach i lądach – których od milionów lat już nie ma.
Obaj naukowcy zgodnie podkreślają, że „ich” czworonóg z Gór Świętokrzyskich nie mógł być pierwszym zwierzęciem, które wyszło z oceanu. Że żył już raczej na terenie słodkowodnych rozlewisk – może wśród jezior, a może i rzek. Ale dopóki badacze nie odkryją tropów – a najlepiej kości – jeszcze starszego czworonoga, ten „nasz” będzie uznawany za pierwszego.
Co jednak działo się z Polską przez ostatnie 390 milionów lat?
Powoli wędrowała na północ, żeby w końcu zająć miejsce między Niemcami a Rosją.
Zanim to się stało, ówczesne superkontynenty Laurosja i Gondwana (skupiająca Amerykę Południową, Afrykę, Półwysep Arabski, Madagaskar, Indie, Antarktydę i Australię) ścisnęły wyspy, które dotąd dryfowały między nimi. Wszystko to zbiło się w jeden, jeszcze bardziej superowy superkontynent, nazywany przez geologów Pangeą. Tak wyglądała geografia Ziemi blisko 320 milionów lat temu, w okresie karbońskim.
Formowaniu się Pangei towarzyszyły silne ruchy górotwórcze. To wtedy na terenach leżących w okolicy równika, wcześniej zalanych przez ocean, powstały też rozległe torfowiska i tropikalne lasy, które miliony lat później stały się pokładami węgla, w tym fedrowanego obecnie na Górnym Śląsku, który tak lubimy nazywać polskim czarnym złotem.
W okresie permskim, około 290 milionów lat temu, południową część dzisiejszej Polski znaczyły pryszcze wulkanów. To, co z nich pozostało, jest do dziś widoczne na Dolnym Śląsku i w Małopolsce.
Nic jednak nie jest wieczne (oprócz zmiany). W okresie jurajskim, 180 milionów lat temu, Pangea rozpękła się na północną Laurazję i południową Gondwanę. Polska znajdowała się już wtedy w zasadzie na swoim miejscu, choć prawie całą jej powierzchnię zalewało morze.
Subkontynent europejski, mniej więcej taki, jaki znamy obecnie, lecz z inną linią brzegową, uformował się dopiero 20 milionów lat temu, już w erze kenozoicznej i okresie zwanym neogenem.
– Gdzie byli Polacy dwadzieścia milionów lat temu? – pytam profesora Bogusława Pawłowskiego, kierownika Katedry Biologii Człowieka na Uniwersytecie Wrocławskim. Profesor się śmieje.
Znamy się od lat, jeszcze zanim napisaliśmy wspólnie książkę Nagi umysł5. Przegadaliśmy jak Polak z Polakiem długie godziny. Siedzę w profesorskim gabinecie na tym samym co zawsze obrotowym i mocno wytartym foteliku rodem z PRL-u.
Uczony urzęduje w dziupli na parterze dawnego konwiktu jezuickiego świętego Józefa (późniejszego Domu Steffensa), okazałego barokowego budynku postawionego w połowie XVIII wieku w pruskim wówczas Breslau. Gdy go odwiedzam, znajdujący się niedaleko Rynku budynek na Kuźniczej 35 jest remontowany. Katedra Biologii Człowieka ma niedługo wynieść się do innego kampusu, daleko od centrum. Szkoda mi tych surowych, ale pięknych wnętrz i zakręconego korytarza, w którym można obejrzeć ludzkie czaszki (a może tylko ich repliki?) oraz sprawdzić, czy mieścimy się we właściwych siatkach centylowych ludzkiego wzrostu.
Profesor Pawłowski jest jak zwykle elegancko i kolorowo ubrany. Ze śmiechem przyznaje, że w ogóle nie wie, co na siebie wkłada. O jego ubiór dba żona. Zestaw na kolejny dzień badacz biologii człowieka znajduje co rano na wieszaku (moja żona Anita uznała to za przejaw idealnej symbiozy małżeńskiej. „Ty byś nigdy mi na to nie pozwolił” – popatrzyła z wyrzutem, kiedy wyjawiłem jej tajemnicę barwnej wytworności profesora).
– Oczywiście, dwadzieścia milionów lat temu nie było nie tylko Polaków, ale i ludzi. – Uczony nie przestaje się śmiać. – Nie było jeszcze szympansów, goryli ani orangutanów.
– Ale naczelne już były? – pytam, zaniepokojony losem rzędu ssaków, do którego należymy.
– Były,