Wieczna wojna. Joe HaldemanЧитать онлайн книгу.
sierżancie. Jeśli Taurańczycy jedzą trawę i oddychają powietrzem, to na pewno znaleźli tu planetę bardzo podobną do rodzimej. – Odrzuciła resztki. – To zwierzęta, sierżancie, pieprzone zwierzęta.
– No nie wiem – rzekł doktor Wilson. – Tylko dlatego, że chodzą na czterech czy trzech łapach i jedzą trawę…
– Cóż, sprawdźmy mózg. – Znalazła jedno stworzenie trafione w głowę i zeskrobała warstwę spalenizny z rany. – Spójrzcie na to.
Zobaczyliśmy twardą kość. Rozgarnęła kłaki na głowie innego stworzenia.
– Gdzie, do licha, to ma narządy zmysłów? Nie ma oczu, uszu ani… – Wyprostowała się. – Na tym pieprzonym łbie nie ma nic oprócz ust i czaszki grubej na dziesięć centymetrów. Która niczego, kurwa, nie osłania.
– Wzruszyłbym ramionami, gdybym mógł – powiedział lekarz. – To niczego nie dowodzi. Mózg wcale nie musi wyglądać jak gąbczasty włoski orzech i nie musi znajdować się w głowie. Może ta czaszka to nie kość, tylko mózg, jakiś krystaliczny twór…
– Tak, ale ten pieprzony żołądek jest na swoim miejscu, a jeżeli to nie są wnętrzności, to zjem swoją…
– Słuchajcie – przerwał Cortez – to bardzo interesujące, ale my chcemy się tylko dowiedzieć, czy ten stwór jest niebezpieczny, i ruszamy dalej. Nie mamy…
– Nie są niebezpieczne – zaczęła Rogers. – One nie…
– Lekarza! Doktorze!
Ktoś z tyłu gwałtownie wymachiwał rękami. Wilson pobiegł tam, a reszta za nim.
– Co się stało?
W biegu wyjął swój zestaw medyczny i odpiął zatrzask.
– To Ho. Jest nieprzytomna.
Lekarz otworzył drzwiczki monitora biomedycznego w skafandrze Ho. Nie musiał długo sprawdzać.
– Nie żyje.
– Nie żyje? – rzucił Cortez. – Co, do cholery…
– Chwileczkę. – Wilson umieścił wtyczkę w gnieździe układu monitorującego i kręcił tarczami swojego zestawu.
– Wszystkie dane biomedyczne są przechowywane dwanaście godzin. Przejrzę ostatnie zapisy, powinienem coś… jest!
– Co?
– Cztery i pół minuty temu… pewnie wtedy, kiedy otworzyliście ogień. Jezu!
– No?
– Masywny wylew. Nic… – mamrotał, patrząc na wskazania. – Nic… żadnego ostrzeżenia, żadnych odstępstw od normy. Ciśnienie podwyższone, tętno też, ale to normalne w tych okolicznościach… Nic… co wskazywałoby…
Położył rękę na jej skafandrze i rozpiął go. Ładne orientalne rysy dziewczyny wykrzywiał okropny grymas odsłaniający dziąsła. Spod zaciśniętych powiek sączył się lepki płyn, a z uszu wciąż płynęły strużki krwi. Wilson zamknął skafander.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Tak jakby bomba eksplodowała jej w głowie.
– O kurwa! – powiedziała Rogers. – Ona była Rhinepozytywna, prawda?
– Zgadza się – rzekł powoli Cortez. – W porządku, wszyscy słuchajcie. Dowódcy plutonów, sprawdzić, czy nikogo nie brakuje i czy nikt nie jest ranny. Czy pozostałym z siódmego nic się nie stało?
– Ja… okropnie boli mnie głowa, sierżancie – powiedziała Szczęściara.
Czworo innych również miało bóle głowy. Jedno z nich potwierdziło, że jest Rhinepozytywne. Pozostali nie wiedzieli tego.
– Cortez, myślę, że to oczywiste – stwierdził Wilson. – Powinniśmy obchodzić te… potwory z daleka, a zwłaszcza nie powinniśmy robić im krzywdy. Na pewno nie, skoro mamy jeszcze pięcioro wrażliwych na to, co najwidoczniej zabiło Ho.
– Oczywiście. Niech to szlag, nie musisz mi tego mówić. Lepiej ruszajmy. Już powiadomiłem o wszystkim kapitana. On też uważa, że powinniśmy odejść stąd jak najdalej, zanim zatrzymamy się na nocleg. Z powrotem do szeregu i naprzód, w tym samym kierunku. Piąty pluton obejmie prowadzenie, drugi przejdzie na tył. Pozostali tak jak poprzednio.
– A co z Ho? – zapytała Szczęściara.
– Zajmą się nią. Ze statku.
Kiedy odeszliśmy na pół klika, błysnęło i zagrzmiało. Z miejsca, gdzie została Ho, uniosła się jaskrawa chmura w kształcie grzyba i zaraz zniknęła na tle szarego nieba.
Rozdział 13
Zatrzymaliśmy się na „noc” – w rzeczywistości słońce miało zajść dopiero za siedemdziesiąt godzin – na szczycie niewielkiego wzniesienia, około dziesięciu klików od miejsca, gdzie zabiliśmy obcych. Jednak to nie oni są obcy, mówiłem sobie w duchu, lecz my.
Dwa plutony otoczyły kręgiem pozostałych i wyczerpani zwaliliśmy się na ziemię. Wszystkich nas czekały cztery godziny snu i dwie godziny warty.
Potter podeszła i siadła obok mnie. Wybrałem jej częstotliwość.
– Cześć, Marygay.
– Och, Williamie. – Jej głos brzmiał ochryple i niepewnie. – Boże, to takie okropne.
– Już po wszystkim.
– Zabiłam jednego, za pierwszym strzałem. Trafiłam go prosto w… w…
Położyłem dłoń na jej kolanie. Plastik kliknął przy dotknięciu, więc szybko cofnąłem rękę; przed oczami przemknęły mi wizje pieszczących się i kopulujących maszyn.
– Nie zrobiłaś tego sama, Marygay. Jeżeli już, to… winni jesteśmy wszyscy po trosze, ale najbardziej Cor…
– Szeregowi, przestańcie kłapać dziobami i prześpijcie się trochę. Oboje za dwie godziny macie wartę.
– Tak jest, sierżancie.
Głos miała tak smutny i znużony, że nie mogłem tego znieść. Czułem, że gdybym tylko jej dotknął, mógłbym uwolnić ją od smutku, tak jak drut uziemiający odprowadza napięcie, ale każde z nas było uwięzione we własnym plastikowym świecie…
– Dobranoc, Williamie.
– Dobranoc.
Niemal nie sposób jest podniecić się w skafandrze, z tymi wszystkimi powpychanymi w ciebie rurkami i czujnikami, a jednak tak właśnie zareagował mój organizm na emocjonalną impotencję; może pamiętając przyjemniejsze noce z Marygay, może czując, że wśród tylu śmierci jego śmierć jest bliska i podrywając mechanizm prokreacji do ostatniej próby… Co za cudowne myśli. Zasnąłem i śniłem, że jestem maszyną imitującą czynności życiowe, ze szczękiem i zgrzytaniem idącą przez świat, wśród ludzi zbyt uprzejmych, aby coś powiedzieć, ale chichoczących za moimi plecami, a siedzący w mojej głowie człowieczek, przekładający dźwignie, naciskający guziki i pilnujący wskaźników, był kompletnym szaleńcem i szykował bolesne…
– Mandella, obudź się, do cholery, twoja kolej!
Powlokłem się na swoje miejsce na linii wart, aby wypatrywać nie wiadomo czego… jednak byłem tak zmęczony, że nie mogłem powstrzymać opadających powiek. W końcu włożyłem pod język tabletkę psychostymulanta, wiedząc, że później za to zapłacę.
Przeszło godzinę siedziałem tam, przeczesując wzrokiem sektor z lewej, z prawej, blisko i daleko, lecz sceneria się nie zmieniała. Nawet najlżejszy podmuch nie poruszył trawą.
A potem nagle trawa rozchyliła się i stanęło przede mną jedno z tych trójnogich