Echo z otchłani. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
że zbliżamy się do ziemi. Jest do…
Promem rzuciło na bok, a Alhassan nie zdążył w porę skontrować. Odchyliło ich od poziomu na tyle, że gdyby znajdowali się tuż nad powierzchnią, z pewnością by w nią zaryli.
– Widzisz? – zapytał nawigator. – Jeden taki podmuch i będzie po nas.
Dopiero teraz Håkon zreflektował się, że szalejące tu wiatry nie mogą mieć wiele wspólnego z wichrami wiejącymi niegdyś nad Tristan da Cunha. Klimat planety musiał się zmienić, a prądy powietrzne się nasiliły, sprawiając, że miejsce to stało się jeszcze bardziej niedostępne.
Lindberg przestał o tym myśleć, gdy rozległ się komunikat ostrzegawczy o zderzeniu z ziemią. Komputer pokładowy beznamiętnym głosem oznajmiał, że ta znajduje się tuż pod nimi.
– Podciągnij maszynę. W górę, w górę.
Poniewierany Håkon obrócił się do pilota.
– Słyszysz to?
– Podciągnij maszynę.
– Słyszę aż za dobrze.
– W górę, w górę.
– Nie rozbijesz nas?
– Trudno powiedzieć.
Wahadłowiec niemal otarł się o urwisko, a potem przechylił na bok. Lindberg widział już ziemię – odległość była zdecydowanie za mała.
– Wyrównaj, wyrównaj.
– Masz za duży odchył!
Dija Udin zaklął pod nosem, siłując się z wolantem. Skandynawowi przeszło przez myśl, że nie wygląda to najlepiej. Zaraz potem przestał snuć takie rozważania, bo gdy minęli zbocze góry, zerwała się jeszcze większa wichura.
– Fønvind…
– Co?! – Alhassan starał się przekrzyczeć huk.
– Wiatr fenowy…
– Nie słyszę cię, sukinsynu! – ryknął Dija Udin, odpalając boczne silniki manewrowe, by prom poradził sobie z kolejnym podmuchem. Håkon nie wiedział nawet, czy odbili w dobrą stronę. Cały statek się trząsł, a on skupiał się jedynie na tym, by nie uderzyć głową w któryś z paneli. Zaparł się w fotelu i z trudem przepchnął ślinę przez wyschnięte gardło.
Sygnały alarmowe wyły w najlepsze, a beznamiętny głos nadal oznajmiał, że pilot powinien jak najprędzej podciągnąć maszynę. Lindberg pomyślał, że brzmi to jak odczytywanie epitafium.
Potem statkiem rzuciło mocno w górę. Skandynaw uderzył o sufit i poczuł wilgoć na czubku głowy. Jego zmysły ledwo zarejestrowały rozchodzący się stamtąd ból, a kolejne szarpnięcie wyrwało go z fotela. Przetoczył się po podłodze, która nagle stała się pochyła.
Ostatnim, co pamiętał, było uderzenie w podstawę siedziska.
4
Nie najlepsze lądowanie, skwitował w duchu Dija Udin. Z trudem opuścił kadłub, uważając, by nie zranić się powyrywanymi elementami poszycia. Wyszedłszy na zewnątrz, uznał, że już nigdzie nie polecą. Zniszczenia przekraczały możliwości naprawy.
– Żyjesz? – zapytał.
Nie otrzymał odpowiedzi. Rozejrzał się wokół, orientując się, że mógł trafić gorzej. Wbili się w hałdę ciemnego piachu, tymczasem już kawałek dalej znajdowały się postrzępione skały.
– Pytałem o coś, sukinsynu – dodał, nadal lustrując wzrokiem okolicę. Spodziewał się, że jeśli przetrwała tu jakaś grupa ludzi, mieszkańcy natychmiast popędzą do wraku. Wyspa była niewielka i niemal w całości zajęta przez wulkan – cały płaski teren w północno-zachodniej części można było przemierzyć truchtem.
Stwierdziwszy, że w pobliżu nikogo nie ma, Alhassan wrócił do roztrzaskanego wahadłowca. Podciągnął się na poszyciu i zajrzał do środka.
– Jeśli wyzionąłeś ducha, a ja tego nie widziałem, będę niepocieszony.
– Żyję… – odparł słabo Håkon.
– To wychodź. Pogoda piękna jak na Rah’ma’dul.
– Albo na Quae’hes.
– Gdzie?
– Tej planecie z pulsarem. Nie pamiętasz?
– Od tamtych przeskoków w czasie wszystko mi się zaczęło merdać. Wychodzisz?
Lindberg z trudem opuścił statek, w ostatnim etapie korzystając z wyciągniętej ręki Dija Udina. Ten dostrzegł, że towarzysz ma liczne urazy – wszystkie jednak zdawały się powierzchowne.
– Masz ryło zalane krwią – poinformował go. – Usiądź.
Posadził Lindberga przy promie, a potem jeszcze raz skontrolował okolicę. Do tej pory z pewnością ktoś powinien się tu zjawić.
– Daleko stąd jest to miasto? – zapytał Alhassan.
– To dość durne pytanie, nawet jak na ciebie, skoro nie wiem, gdzie się rozbiliśmy.
– W hałdzie piachu.
– Aha.
Håkon dotknął rękawem rozciętego łuku brwiowego, krzywiąc się. Ubranie natychmiast zabarwiło się na czerwono.
– Jedyne miasto, Edynburg Siedmiu Mórz, znajduje się na północy. Jeśli posadziłeś nas na równym terenie, to może dzielić nas od niego maksymalnie kilka kilometrów.
Lindberg przymknął oko, gdy strużka krwi spłynęła mu z czoła.
– Głębokie mam rozcięcia? – zapytał.
– Nie wiem.
– Sprawdź.
– Nie chcę patrzeć na twoją facjatę. Teraz wygląda gorzej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Uratowałem ci tyłek, Alhassan, mógłbyś…
– Dobra, już dobra – uciął nawigator, po czym obejrzał obrażenia kompana. – Wezmę ze statku apteczkę – dodał, podnosząc się. – I dlaczego w ogóle mi pomogłeś?
– Bo wierzę, że możesz okazać się przydatny. Przecież ci mówiłem.
Dija Udin wszedł do kadłuba i zaczął przewracać pojemniki z racjami żywnościowymi.
– Równie dobrze sam mógłbyś sprawdzić, skąd ten pośpiech w wysłaniu Kennedy’ego. Alhassan zda się psu na budę.
– Jesteś przedstawicielem prastarej rasy – zaoponował Håkon słabym głosem.
– Tylko jednym z wielu klonów. W ogólnym rozrachunku jestem wart tyle, co Murzyn na polu bawełny w dziewiętnastowiecznej Wirginii.
– To porównanie nie od parady? – zainteresował się Skandynaw.
– Co?
– Mówiłeś mi kiedyś, że przebywałeś na Ziemi od dziewiętnastego wieku.
– Fakt, mówiłem – potwierdził Dija Udin, znajdując w końcu to, czego szukał. – Pamiętam też doskonale, w jakich okolicznościach. Torturowałeś mnie, sukinsynu.
– Który to był dokładnie rok, kiedy się tu zjawiłeś?
– Tysiąc osiemset czterdziesty pierwszy. Piękne czasy. Dwie Kanady połączyły się w jedno państwo, a Harrison został prezydentem USA. Biedny stary skurczybyk, kojfnął już w trzydziestym którymś dniu kadencji.
– Dija