Warunek. Eustachy RylskiЧитать онлайн книгу.
i wyjść. Hoszowski postanowił z tego skorzystać. Wstał, strzelił obcasami, skłonił się i ruszył ku drzwiom, niezatrzymywany przez szwoleżerów. Nawet Rudzki, wciąż niesyty awantury, doszedł do przekonania, że tu jej nie wykrzesze.
Kilka kroków dzieliło Hoszowskiego od drzwi, kiedy zablokował je patrol. Wachmistrz w towarzystwie trzech jeźdźców. Chłopy były rosłe, toteż chuderlawy, zakrwawiony, słaniający się na nogach mużyk wyglądał przy nich jak zagoniony zając wśród ogarów. Sprawa była codzienna. Żołnierze dopadli w okolicy szpiega. Próbowali go przesłuchać, lecz mużyk się nie dał. Trochę go poturbowali, ale twarda sztuka, cały czas ma się dobrze. Nie było o czym dywagować, rzecz prosta jak drut, a szwadron, jakkolwiek wyszczuplony niewiele ponad kompanię, gwardyjski. Jeżeli mużyk nie mówi, to na hak. Nie tak prosto było z winem. Przyparty do muru wachmistrz wyznał, że kiedy wreszcie udało im się rozłupać zablokowane od środka mocarne drzwi komory, obok szpiega znaleźli kilkanaście omszałych butelek wina. Nie szukali ani jednego, ani drugiego. Z drzwiami rozprawili się dla porządku. Z mużykiem wiadomo co. A z winem?
– Przynieś je tutaj, Sulga – zadecydował Rangułt, rozwiewając nadzieje wachmistrza.
– Rozkaz, wasza miłość!
Patrol odmeldował się i wyszedł. Hoszowski za nim.
Rangułt zatrzymał go w drzwiach.
– Skosztujemy książęcego wina, poruczniku.
Hoszowski odrzekł, że czuje się zmęczony, śmiertelnie zmęczony, że przez ostatnie tygodnie był nieprzerwanie w drodze, że...
– Na zmęczenie – przerwał mu Rangułt tonem niedającym możliwości wyboru.
Hoszowski bardzo niechętnie przystał. Na nieszczęście Wielkiej Armii.
6
Godzinę później wyglądało tak: salon ten sam, ten sam stół i ci sami ludzie, a reszta inaczej, choć niby dlaczego?
W miejsce postrzępionej szmaty, cynowej zastawy i zatęchłych sucharów – słupki monet, dewocjonalia, biżuteria. Między nimi omszałe butelki wina, pitego z podręcznych kubków. Światło odnalezionych świec, ciepło od ognia w kominku, mebli już niewiele. Szwoleżerowie grali w kości ze zmiennym szczęściem. Precjoza i pieniądze wędrowały ze strony na stronę.
Hoszowski, stojąc z rękoma założonymi do tyłu, przypatrywał się nie tyle grze, toczącej się bez emocji, ot, żołnierska rozrywka dla zabicia czasu, ile przedmiotowi tej gry. Widać, że ilość pieniędzy i wartość precjozów, jaką młodzi mężczyźni przegrywali do siebie i od siebie wygrywali, budziła jego nieukrywaną zazdrość. To nie wzgląd towarzyski kazał pozostać mu w salonie dłużej, niż wymagałaby tego sytuacja, lecz pożądanie.
Zauważyli to jeźdźcy, podając sobie luidory, dukaty, guldeny, ruble, pierścionki, bransolety z prowokującą ostentacją.
– Nie da się pan namówić, poruczniku? – zapytał od niechcenia Dreszer, pieszcząc w palcach złoty łańcuszek.
– Nie, doprawdy nie – odpowiedział Hoszowski, ujarzmiając pokusę. – Nie potrafię, nigdy nie grałem. A poza tym nie mam pieniędzy.
Wolanin zaoferował się z pożyczką, Hoszowski odrzekł, że nie mógłby oddać.
Rudzki parsknął śmiechem, bez przyczyny, ale ze skutkiem.
– W kości się również wygrywa – rzekł, jak na niego, nawet dosyć przyjaźnie.
– Nie mam szczęścia – Hoszowski poruszył się, lecz pozostał na swoim miejscu, trzy kroki od kominka, z jednym bokiem rozgrzanym, a drugim chłodnym.
Rangułt napełnił winem srebrny kubek i wychylił go jednym haustem. Spojrzał na Hoszowskiego. W stalowych oczach kapitana rozbłysły ognie rozdrażnienia. Poróżniła ich, poza wszystkim, kaźń, na jaką wyprowadzono sponiewieranego chłopa, domniemanego szpiega. W kilka minut po wyjściu patrolu Hoszowski, najgrzeczniej jak potrafił, wyraził opinię, że hak, na którym zawiśnie nieszczęśnik, nie przybliży armii żadnej wiedzy o przeciwniku, gdyż chłop nie sprawia wrażenia poinformowanego o czymkolwiek. A nawet gdyby pod wpływem cierpienia zdecydował się mówić, co mu ślina na język przyniesie, to kto go zrozumie? Czy to przypadkiem nie ochłap rzucony gawiedzi, ukłon w stronę żołnierskiej braci, danina złożona z okrucieństwa w imię może i celów wyższych, ale przez fakt jej złożenia unieważnionych? Czy to nie swawola, która towarzyszy kampaniom, odkąd są one prowadzone, lecz której unikać należy, jeśli to tylko możliwe, coś, co może i wyostrza armię, ale w każdym z żołnierskich losów czyni spustoszenia niewarte tego, co się zyskało? Krótko mówiąc, porucznik Hoszowski bredził, powodowany nieopanowaną i być może, jak sądził, bezkarną chęcią dokuczenia szwoleżerom i sprowokowania w nich gniewu, który nie znajdując ofiary, ugodzi ich samych. Ale też, niewykluczone, śmiertelnie zmęczony nie znalazł w sobie męstwa, by poskromić rozdrażnienie. Równie zmęczony kapitan Rangułt wziął pod uwagę tę drugą możliwość, gdy cedząc słowa przez zaciśnięte zęby, dał wyraz swemu przekonaniu o nieuchronności zła, jaką niesie ze sobą każda wojna, nawet najsprawiedliwsza, najświętsza, że tak ona wygląda z pola, a nie ze sztabu, gdyby porucznik Hoszowski był łaskaw wziąć to pod uwagę.
– W takim razie napij się pan wina – rzekł Dreszer po chwili z tą swoją niezależną od okoliczności, dupiastą, nic go niekosztującą, więc wartą nie więcej niż lubieżny uśmiech dobrodusznością. – Na szczęście.
Hoszowski, nie odrywając wzroku od pieniędzy i biżuterii, zapytał z roztargnieniem:
– Wina?
– Na szczęście – powtórzył Dreszer.
– Musiałem już panom mówić – żachnął się Hoszowski. – Nie pijam wina.
– Ale tego warto spróbować – rzekł pojednawczo Wolanin. – Cudowny, kilkunastoletni burgund, nie to, co ten ocet, którym nas poją.
Hoszowski zaprzeczył ruchem głowy i sprawa utknęła. Szwoleżerowie odłożyli kości. Rudzki wychylił się z krzesła w bok, a Rangułt wstał od stołu. Dwukrotnie zbliżył się do okna i dwukrotnie od niego odszedł. Odezwał się cicho, ledwie wyprzedzając wrzask Rudzkiego, który aż spurpurowiał od ochoty.
– Panie poruczniku, niechże pan skosztuje tego wina.
Hoszowski odpowiedział, że jest na służbie. Rangułt więc zapytał, czy to oznacza przypuszczenie, że szwoleżerowie na niej nie są. Porucznik wyjaśnił, że taka sugestia nie była zamierzona.
Rangułt sięgnął po butelkę i napełnił pusty kubek Wolanina. Podsunął go Hoszowskiemu. Uniósł dłoń.
– Za pomyślność Wielkiej Armii – wyszeptał.
Hoszowski nie zareagował.
– To jest toast – Rangułt zbliżył się do porucznika na długość ramienia. Była w nim obcość, lecz nie wrogość. Szukał zgody.
– Wielka Armia, jeżeli ma zwyciężyć, uczyni to bez mojego toastu – odpowiedział zniecierpliwiony porucznik. – Jeżeli polegnie, mój toast jej nie wskrzesi.
– Polegnie? – Dreszer podniósł się wielki jak góra, uśmiechnięty, leniwy i groźny. – Czy my dobrze słyszymy, panowie?
Cisza, która jak się przeciągnie, to zabije. Na ogołoconych z obrazów ścianach odbijały się płomienie gorejącego w kominku ognia. Rudzki, który zdążył kilkakrotnie zerwać się od stołu i usiąść z powrotem, zawrzasnął z butelką w dłoni:
– Za honor i zdrowie cesarza!
Hoszowski przypatrywał mu się przez chwilę, potem przeniósł wzrok na Rangułta, potem na pozostałych dwóch oficerów. Spięci byli wszyscy,