Warunek. Eustachy RylskiЧитать онлайн книгу.
a przy tym jednakowoż świętym.
Co podpowiadał tutaj honor? Honor podpowiadał rzeczy oczywiste, więc straszne. Zapomnij o świecie i skup się na sprawie, która się nim stała. Instynkt był wyrozumialszy. Wiej, bracie, gdzie pieprz rośnie, z honorem albo i bez, bo co ci po nim w godzinie próby.
Porucznik Semen Hoszowski sprawiał wrażenie człowieka wpadającego w panikę. Zazwyczaj blady, teraz wręcz zszarzał. Pistolet w jego niepewnej pulchnej dłoni drżał. Wybór między czymkolwiek był poza jego wyborem, w przeciwieństwie do Rangułta, który dostrzegając przestrzeń między honorem a instynktem, wszedł w nią pewnie. Po komendzie: „Halt”, podanej przez Dreszera, odwrócił się szybciej, wymierzył ostateczniej, znieruchomiał gruntowniej. Strzał był mistrzowski. Kula musnęła prawie skroń porucznika i wbiła się na cal w ramę drzwi za jego plecami, odłupując jej krawędź. Stało się tak, jak stać się miało.
Hoszowski nie odpowiedział. Opuścił dłoń z pistoletem, przekładając go do ręki, którą cały czas kurczowo zaciskał ciężką sakwę. Nawiasem mówiąc, tuż po ustawieniu przeciwników plecami do siebie, z bronią uniesioną w górę na zgiętych pod kątem prostym rękach, a przed komendą: „Ruszaj”, Dreszer poprosił Hoszowskiego, by na czas pojedynku powierzył mu sakwę. Hoszowski odmówił, tłumacząc się, że póki żyje, nie może jej oddać nikomu, nawet na mgnienie oka. Wtedy Rudzki odezwał się z końca sali: „Głupcze, przecież już nie żyjesz”. A to nieprawda. Hoszowski żył teraz bardziej niż ktokolwiek z pozostałych. Musiał to poczuć, kiedy kilkakrotnie zgiął i wyprostował palce prawej ręki, a potem rozgimnastykował nadgarstek. O połę kurtki otarł dłoń z potu i przełożył do niej pistolet. Zważył go, usadził, zakleszczył. Znajomość wojennego rzemiosła nie była mu obca. Szwoleżerowie spoglądali na to przygotowanie do egzekucji z narastającym zdziwieniem. Czy to możliwe, by kapitan chybił? Czy porucznik ma dobrze w głowie, sądząc, że jeszcze żyje?
Rudzki zaczaił się z szablą, kryjąc ją za plecami. Wolanin osłonił Hoszowskiego. Powiedział, najsurowiej jak potrafił:
– Ani kroku dalej, Adon.
Pewność Rangułta zamieniła się w niepewność, gdy Hoszowski błyskawicznym ruchem uniósł broń i wymierzył uważnie. Trwało to trochę. Dla szwoleżerów cholerną wieczność. Porucznik opuścił dłoń. Przedmuchał szczerbinę. Wyjął palec z oprawy cyngla. Z hallu słychać było uderzenia podkutych butów o posadzkę i podniesione męskie głosy. Na szeroko rozkraczonych nogach stał porucznik jak jakiś upiorny gnom. Koił go spokój. Znów mierzył uważnie i pewnie w łeb kapitana, jakby poza egzekucją nie było świata. Twarz Rangułta zaszkliła się potem, a skóra pod nim zdawała się rozsypywać w proch. Hoszowski nacisnął spust, odliczając jego bezwładność. Po kilku sekundach zwolnił. Znów nacisnął o takt mocniej. Metalowy język cofnął się do trzech czwartych swej drogi. Jeszcze ćwierć taktu i ciemność. Szerokie barki Rangułta zadrżały.
Nagłe szarpnięcie wyrwało prawie drzwi z zawiasów i na progu zatrzymał się wygalonowany oficer w służbowym impecie.
– Generał Lamont na miejscu! – zawiadomił z tą odwieczną nieuprawnioną wyższością i niższością zarazem, jaką przyznają sobie i jakiej doświadczają ci z kancelarii wobec tych z pola.
Szwoleżerowie nie zwrócili na niego uwagi. Rangułt jak zadrżał, tak drży, a Hoszowski jak mierzył, tak mierzy.
Zaskoczony tym oficer dodał w rozpędzie:
– Generał Lamont prosi pana kapitana i jego podkomendnych, by byli gotowi... – urwał, przyglądając się niemej scenie.
Rangułt odezwał się z głębi sali:
– Obawiam się, Heltrein, że to nie jest możliwe.
Hoszowski opuścił nagle dłoń z pistoletem.
– Nie, czemu... – rzekł uśmiechnięty, zamieniając w jednej chwili całą dramatyczność zdarzenia w bagatelę, incydent, głupstwo. – Porucznik Semen Hoszowski z kwatery wodza naczelnego do inspektora kawalerii.
– Proszę za mną – odpowiedział mu Heltrein, lecz nie od razu wyprowadził porucznika z sali, tak że ten miał chwilę jeszcze, by poigrać ze szwoleżerami. Zrobił taki ruch, jakby zamierzył zwrócić pistolet Dreszerowi, a gdy ten podszedł, porucznik rzucił mu go pod nogi. Obrócił się do szwoleżerów plecami i z sakwą przewieszoną przez ramię skierował się bez słowa do drzwi, wymuszając na wygalonowanym oficerze, by ruszył przed nim.
Nim opuścił salę na dobre, posłał jeszcze szwoleżerom promienny uśmiech, o który tę ponurą, zamkniętą twarz trudno było podejrzewać. Rangułt oparł się plecami o ścianę, po czym osunął się po niej powoli na posadzkę. Rudzki, co mu się na ogół nie zdarza, znieruchomiał. Wolanin dojrzał. Dreszer, byk krasy, stępiał do szczętu.
8
Zaraz potem, w okrągłym pokoju na piętrze dworu, zamienionym w kancelarię, Heltrein przejrzał pisma i dokumenty przywiezione przez Hoszowskiego.
Porucznik usiadł na wskazanym mu krześle i ujęty ciszą, ciepłem świec, przytulnością miejsca przypatrywał się chybotliwym płomykom, odbijającym się w niezasłoniętych oknach, ze spływającym po nich jesiennym deszczem.
Porucznik nie walczył ze snem, który odwzajemnił mu się umiarkowaniem. Ani spał, ani czuwał, wszelkie myśli go odpłynęły, nie wydając na żer emocjom, a rozleniwienie, jakie ogarniało go zawsze po wykonaniu niebezpiecznej misji, tym razem, może z powodu pogody, może wypadków, umocniła lekka gorączka, ból kości, suchość w gardle, osłabienie.
W pewnym momencie Heltrein wstał nagle od biurka i ruszył ku drzwiom, prosząc, by porucznik na niego zaczekał.
Hoszowski ucieszył się. Myśl o wyjściu teraz gdziekolwiek była mu wyjątkowo niemiła. Poza tym lubił przypatrywać się spod półprzymkniętych powiek kancelaryjnej robocie i jeżeli mu tylko na to pozwalano, nie odrywał sennego wzroku od kopert, laku, pieczęci i skórzanych teczek, w których chowano pisma w zależności od ich znaczenia.
Czasami wyobrażał sobie siebie samego, jak oddany bez reszty sztabowym procedurom segreguje, lakuje, pieczętuje, nadając sprawom bieg lub je wstrzymując, wynosząc je lub umniejszając, jak podporządkowuje się kancelaryjnemu rytuałowi, którego naturą jest tak bliska mu skrupulatność.
Tymczasem Heltrein przemaszerował nieoświetlonym korytarzem i zameldował się w kwaterze generała Lamonta, urządzonej w bibliotece bez książek. Wyprężył się na całą swoją wygalonowaną długość przed krzepkim mężczyzną, zażywającym właśnie kąpieli w balii wypełnionej pianą mydlin.
Generał, polewając sobie krótko ostrzyżoną głowę wodą z drewnianego kubka, zapytał chrapliwym głosem, wytrenowanym w rozkazach i połajankach:
– Co tam, Heltrein?
– Przybył kurier z kwatery wodza naczelnego – odpowiedział oficer.
– Z czym?
– Z tym między innymi – Heltrein pokazał rozciętą błękitną kopertę.
– Pilne?
Oficer skinął głową.
– Ważne, panie generale.
Lamont wyjął list z koperty i odsuwając go od oczu na odległość wyciągniętej ręki, jak robią to dalekowidze, przeczytał.
Uderzył się dłonią w masywne udo, rozpryskując wokół krople wody i mydlin.
– Proś Rangułta! – polecił.
– Rozkaz.
Generał podniósł się z balii, bezwstydny wobec oficera i ordynansa. Miał pękate, muskularne ciało, emanujące skłonnością do gwałtu i męskich