Była sobie rzeka. Diane SetterfieldЧитать онлайн книгу.
brzegu stała gospoda, więc prawie zawsze można było liczyć na czyjąś pomoc w zamian za kufel piwa. Czasem jednak, kiedy stawidło było podniesione, a łódka zwinna, jeśli rzeka była spokojna, a wioślarz doświadczony, mógł zaoszczędzić trochę czasu i przepłynąć środkiem. Musiał bardzo uważnie sterować łodzią, aby nie ustawić jej pod kątem, i w odpowiedniej chwili wciągnąć wiosła, żeby ich nie połamać o słupki, a jeśli poziom wody był wysoki, schylić się albo nawet położyć na dnie, by nie uderzyć głową o belkę zastawki.
Rozważali wszystkie możliwości. Co mogło się przytrafić nieznajomemu przybyszowi? Co stało się z łodzią?
– Więc jak? – spytał Joe. – Myślicie, że to w Diabelskim Jazie spotkało tego człeka nieszczęście?
Beszant wziął do ręki największą drzazgę z kupki poukładanych na stole kawałków drewna, które Rita wyjęła z czoła rannego. Była czarna i twarda. Zbadał ją, spróbował zgiąć albo złamać – mimo długiego kontaktu z wodą drewno pozostało twarde i mocne. Jesion, to samo drzewo, z którego zbudowano stawidło.
– Pewnikiem – odparł.
– Sam kilka razy przepływałem przez Diabelski Jaz – oznajmił jeden z parobków. – Ty pewnie też.
Beszant pokiwał głową.
– A owszem, jak rzeka jest usposobiona, żeby mnie przepuścić.
– A próbowałbyś tego nocą?
– Nadstawiać karku, żeby oszczędzić kilka minut? Nie jestem głupcem.
Ludzie poczuli szczyptę satysfakcji, ustaliwszy przynajmniej ten jeden aspekt nocnych wydarzeń.
– Lecz jeśli to w istocie w Diabelskim Jazie napytał sobie tej biedy, to jak się stamtąd dostał aż tutaj?
Zgromadzenie rozpadło się na szereg mniejszych grup dyskusyjnych, ludzie zaczęli się prześcigać w wymyślaniu kolejnych hipotez, sprawdzaniu ich i odrzucaniu. Może po wypadku wiosłował, wiosłował i dopłynął aż tutaj… W takim stanie? Niemożliwe. No to może dryfował nieprzytomny na dnie łodzi, aż w Radcot się ocknął… Dryfował? Z taką dziurą w burcie? I łódź po ciemku sama omijała przeszkody? I przez cały czas nabierała wody? Niemożliwe!
I tak dreptali w miejscu, znajdowali kolejne wyjaśnienia, które pasowały do jednej połowy tego, co wiedzieli, albo do drugiej; takie, które tłumaczyły „co?”, ale nie tłumaczyły „jak?”, albo tłumaczyły „gdzie?”, ale nie „dlaczego?”, aż w końcu wszystkim zabrakło już wyobraźni, a do odpowiedzi nadal się nie zbliżyli. Jakim cudem ten człowiek nie utonął?
Przez czas jakiś w gospodzie słychać było tylko głos rzeki. Potem Joe zakasłał cicho i nabrał tchu, aby przemówić.
– To musiała być robota Cichego.
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę okna; ludzie, którzy siedzieli najbliżej, wyjrzeli na dwór, w miękką, głuchą noc, gdzie przestwór szybko poruszającej się czerni świecił półpłynnym blaskiem. Przewoźnik Cichy. Wszyscy o nim wiedzieli. Od czasu do czasu występował w opowieściach, które snuli, a byli tacy, co przysięgali, że widzieli go na własne oczy. Zjawiał się, kiedy jakiegoś człowieka spotkała na wodzie zła przygoda. Chuda, patykowata postać tak mistrzowsko odpychała się tyczką od dna, że jego łódź ślizgała się po wodzie jakby napędzana nadnaturalną siłą. Nie odzywał się ani słowem, tylko odstawiał pechowca bezpiecznie do brzegu, aby ten mógł przeżyć jeszcze jeden dzień. Tych zaś, którym szczęście nie dopisało – tak powiadano – zabierał na całkiem inny brzeg i nieszczęśnicy nigdy już nie zjawiali się Pod Łabędziem, by wychylić kufel piwa i opowiedzieć, co ich spotkało.
Cichy. Teraz to będzie całkiem inna historia.
Margot, której matka i babka opowiadały o Cichym kilka miesięcy przed śmiercią, zmarszczyła czoło i zmieniła temat.
– Biedak, będzie miał żałosne przebudzenie. Nic tak nie łamie człowiekowi serca jak strata dziecka.
Wśród zebranych rozszedł się pomruk. Wszyscy się z nią zgodzili.
– Po co ojciec zabiera dziecko na rzekę w środku nocy? I to zimą! To głupota nawet dla samotnego mężczyzny, a co dopiero z dzieckiem…
Każdy z obecnych ojców pokiwał głową i dodał lekkomyślność do cech człowieka leżącego bez zmysłów w sąsiedniej izbie.
Joe zakasłał.
– Ta mała wyglądała na ucieszną dziewuszkę – stwierdził.
– Dziwna była.
– Osobliwa.
– Frymuśna – rozległo się trio głosów.
– Nawet nie zauważyłem, że to dziecko – powiedział w zadumie ktoś inny.
– Nie ty jeden.
Margot rozmyślała o tym przez cały czas, kiedy mężczyźni dyskutowali o łodziach i jazach. Myślała o swoich dwunastu córkach i wnuczkach i beształa się w duchu. Dziecko to dziecko, żywe czy umarłe.
– Jak mogliśmy tego nie zauważyć? – spytała takim głosem, że wszystkim zrobiło się wstyd.
Odwracali oczy w ciemne kąty izby i próbowali przywołać w pamięci tę chwilę. Wyczarowywali we wspomnieniach rannego mężczyznę stojącego w drzwiach gospody. Przypominali sobie swój szok, zastanawiali się nad sprawami, których wtedy nie mieli czasu zauważyć. To było jak sen, myśleli, jak mara senna. Mężczyzna wyglądał niczym zjawa z ludowych podań, jak potwór albo upiór. A dziecko wzięli za lalkę lub kukiełkę.
Otworzyły się drzwi, dokładnie tak jak poprzednio.
Goście gospody wyrzucili z głów wspomnienie mężczyzny i zobaczyli Ritę.
Stała w progu tak jak poprzednio nieznajomy przybysz.
I trzymała w ramionach martwą dziewczynkę.
Znowu? Czy to czas płata im figle? Czy upili się w trupa? Postradali zmysły? Za dużo rzeczy się wydarzyło i już nic nie chciało się zmieścić w głowach. Mogli jeno czekać, aż świat powróci na zwyczajne tory.
Zwłoki otworzyły oczy!
Martwa dziewczynka obróciła główkę, a jej spojrzenie posłało po izbie taką falę, że wstrząsnęło do głębi każdą żywą duszą.
Czas płynął niezmierzony, aż w końcu martwą ciszę przerwała Rita.
– Nie wiem – powiedziała.
To była odpowiedź na pytanie, którego nikt nie zadał, ponieważ wszyscy byli zbyt wstrząśnięci; na pytanie, którego sama nie do końca potrafiła sformułować.
Kiedy wreszcie przynajmniej część obecnych odkryła, że nadal ma w ustach języki i może się nimi posługiwać, odezwała się Margot:
– Chodź, zawiniemy ją w chustę.
Rita wyciągnęła ostrzegawczo dłoń.
– Nie, nie rozgrzewajmy jej za szybko. Wytrzymała tak długo w zimnie, może lepiej, żeby się ogrzewała pomału.
Położyły dziewczynkę na ławie pod oknem. Mała była śmiertelnie blada. Nie poruszała się, tylko jej oczy mrugały i patrzyły przed siebie.
Barkarze i hodowcy rukwi, kopacze żwiru i parobkowie, starzy i młodzi, ludzie o twardych dłoniach i czerwonych palcach, o brudnych szyjach i szorstkich brodach, pochylili się na ławach i wpatrywali z tęsknotą w małą dziewczynkę.
– Oczy jej się zamykają!
– Czy aby znowu nie umiera?
– Widzicie, czy pierś jej się unosi?
– Tak, widzę! A teraz