Budynek Q. David BaldacciЧитать онлайн книгу.
ćwiczy na dziedzińcu? Jest starszy ode mnie, a silniejszy od największego skurwiela, jakiego tu trzymamy. W dodatku mam wrażenie, że w nocy przesypiał najwyżej godzinę. Ile razy robiłem obchód o drugiej, on siedział w swojej celi z otwartymi oczami albo szeptał do siebie, drapiąc się w tył głowy. Jak jakiś czub. – Umilkł. – Choć na początku, zaraz po tym, jak się tu zjawił, kilku osiłków rzeczywiście próbowało mu pokazać, kto tu rządzi.
– No i co?
– Powiedzmy, że już nie rządzą. Jeden jest sparaliżowany, drugi jeździ na wózku inwalidzkim i ciągle się ślini, bo Rogers trwale uszkodził mu mózg. Roztrzaskał czaszkę. Widziałem to na własne oczy.
– Skąd wziął broń?
– Broń? On to zrobił gołymi rękami.
– Ja pierdolę.
Starszy strażnik w zamyśleniu pokiwał głową.
– W ten sposób zasłużył sobie na szacunek. Później już nikt mu nie podskoczył. Więźniowie liczą się z samcami alfa. Widziałeś, jak ich wszystkich zamurowało, gdy defilował przed ich celami. Zyskał tu status legendy, z czasem coraz groźniejszej, chociaż później nie kiwnął nawet palcem. Muszę przyznać, że nigdy nie spotkałem takiego samca jak Rogers. A to jeszcze nie wszystko…
– To znaczy?
Strażnik chwilę się zastanawiał.
– Kiedy go tu przywieźli, przeprowadziliśmy standardową rewizję osobistą, nie pominęliśmy żadnego otworu.
– No i?
– Rogers miał blizny.
– Cholera, mnóstwo więźniów ma blizny. I tatuaże!
– Nie takie. On miał je na całej długości obu ramion i obu nóg, na głowie, na torsie, z tyłu i z przodu. Nawet na palcach. Ohyda. Nie mogliśmy pobrać jego odcisków palców. Bo nie miał linii papilarnych! W życiu czegoś takiego nie widziałem. I mam nadzieję, że już nigdy nie zobaczę.
– Skąd te blizny?
– Już ci mówiłem: koleś powiedział tu wszystkiego może z pięć słów. Nie dało się go zmusić do wyznania, jak się ich nabawił. Zawsze podejrzewałem, że Rogers należał do jakiejś popieprzonej sekty albo był torturowany. Do diabła, potrzeba by całego batalionu wojska, żeby zrobić coś takiego człowiekowi. Zresztą prawda jest taka, że wcale nie chciałem wiedzieć. Rogers jest świrem. Kompletnym świrem. I bardzo się cieszę, że wreszcie pokazał nam plecy.
– Dziwię się, że go wypuścili.
W drodze powrotnej do więziennych bloków starszy strażnik mruknął:
– Boże, dopomóż każdemu, kto natknie się na tego skurwiela.
2
Za bramą więzienia Rogers odetchnął pełną piersią. Obserwował, jak na zimnie natychmiast tworzy się obłoczek pary i równie szybko znika. Stał przez kilka sekund, by zorientować się w terenie. Czuł się tak, jakby właśnie się narodził, opuścił matczyne łono i ujrzał świat, o którego istnieniu jeszcze przed chwilą nie miał pojęcia.
Powiódł wzrokiem z lewa na prawo i z prawa na lewo. Spojrzał w niebo. Śmigłowce nie wchodzą w rachubę, pomyślał. Nie w tym wypadku.
Nie w jego wypadku.
Jednak nikt na niego nie czekał.
Może dlatego, że upłynęło wiele czasu. Trzy dekady. Ludzie umierają, wspomnienia blakną.
Albo dlatego, że naprawdę myślą, że nie żyje.
Ich błąd.
Po chwili uznał, że przyczyną jest pomylona data na zwolnieniu warunkowym.
Jeśli mieliby się zjawić, to nazajutrz.
Dzięki Bogu za głupich sekretarzy sądowych.
Kierując się wskazówkami podanymi na dokumentach wręczonych mu przy wyjściu, pomaszerował na przystanek autobusowy. Cztery zardzewiałe słupy podpierające daszek oraz drewniana ławka zdezelowana przez pasażerów czekających na autobus, który zabierze ich w inne miejsce. Wyjął z kieszeni marynarki pakiet instrukcji z więzienia i cisnął je do kosza stojącego obok wiaty. Nie miał najmniejszego zamiaru zgłaszać się na jakieś spotkania z kuratorem. Musiał odwiedzić miejsca, które znajdowały się daleko stąd.
Dotknął punktu po lewej stronie głowy, w połowie drogi między kością potyliczną a szwem węgłowym. Przesunął palec do kości ciemieniowej i dalej, do szwu strzałkowego. To istotne części czaszki chroniące ważne elementy mózgu.
Kiedyś myślał, że rzecz, którą tam dodano, jest tykającą bombą zegarową.
Teraz po prostu uznał ją za część siebie.
Opuścił rękę wzdłuż tułowia, patrząc, jak do krawężnika podjeżdża autobus. Otworzyły się drzwi, wsiadł, podał kierowcy bilet i poszedł na tył pojazdu.
Spadła na niego kaskada zapachów, w której dominowały nuty niedomytych ciał i smażonego tłuszczu. Wszyscy w autobusie go obserwowali. Kobiety mocniej ściskały torebki, mężczyźni przybierali obronne pozy i zwijali dłonie w pięści. Dzieci patrzyły szeroko otwartymi oczami.
Chyba po prostu działał tak na ludzi.
Usiadł na samym końcu, gdzie smród z jedynej w autobusie toalety mógłby powalić kogoś, kto aż tak nie cuchnął.
Rogers cuchnął znacznie gorzej.
Miejsca po przekątnej zajmowała para: dwudziestokilkuletni mężczyzna oraz dziewczyna w podobnym wieku. Ona siedziała od strony przejścia. Jej chłopak był potężny, miał ze dwa metry wzrostu i składał się wyłącznie z mięśni. Nie przyglądali się przemarszowi Rogersa między siedzeniami – głównie dlatego, że byli zbyt pochłonięci badaniem wnętrza swoich ust językiem.
Gdy autobus ruszył, oderwali od siebie wargi, a mężczyzna obejrzał się na Rogersa i obrzucił go wrogim spojrzeniem. Rogers patrzył na niego tak długo, aż tamten odwrócił wzrok. Kobieta także spojrzała przez ramię i się uśmiechnęła.
– Właśnie pan wyszedł? – zapytała.
Rogers zerknął na swoje ubranie. Uzmysłowił sobie, że jest to zapewne standardowy strój wydawany ludziom opuszczającym zakład karny. Musieli zamawiać te ubrania hurtowo, razem z za ciasnymi butami, żeby byli więźniowie nie zdołali przed nikim uciec. I być może ten przystanek autobusowy był znany w okolicy jako „przystanek skazańców”. To wyjaśniałoby spojrzenia, które rzucali mu współpasażerowie.
Rogers nie zamierzał odwzajemniać uśmiechu dziewczyny, ale w odpowiedzi kiwnął głową.
– Jak długo pan siedział?
Rogers podniósł dziesięć palców.
Spojrzała ze współczuciem.
– Kawał czasu.
Założyła nogę na nogę, wystawiając szczupłą i nagą kończynę w przejście między rzędami foteli i prezentując atrakcyjną jasną skórę.
Do najbliższej miejscowości jechali prawie godzinę. Przez cały ten czas but na wysokim obcasie kusząco zwisał ze stopy młodej kobiety.
Rogers nie odwrócił wzroku ani na chwilę.
Gdy dotarli na dworzec autobusowy, było już ciemno. Prawie wszyscy wysiedli. Rogers na końcu, bo tak chciał.
Dotknął stopami chodnika i zlustrował okolicę. Część pasażerów witała się ze znajomymi albo rodziną. Inni wyjmowali torby i walizki z bagażnika na tyłach autobusu. Rogers stał w miejscu i się rozglądał, tak samo jak za bramą więzienia. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie – ani przyjaciele,