Niepełnia. Anna KańtochЧитать онлайн книгу.
– Pan i pana siostra włamywaliście się do zamkniętych na zimę domów, żeby spędzić tam trochę czasu, tak? Nie kradliście, czasem tylko trochę alkoholu z barku albo jedzenia z lodówki, jeśli jakieś było. Taka tam niewinna studencka rozrywka, zgadza się?
Nie zwróciłem uwagi na ironię w jej głosie, skinąłem jedynie głową. Przecież naprawdę nie robiliśmy niczego złego. Ludziom nie ubyło pieniędzy od tego, że posiedzieliśmy na ich kanapach albo pooglądaliśmy telewizję. Stratę butelki wina czy pudełka lodów wyciągniętych z zamrażalnika też mogli przeżyć. Robiliśmy to dla zabawy, nie żeby kogoś skrzywdzić. Nie czułem się winny. Nie za to – za wiele innych rzeczy tak, ale nie za to. Mieliśmy nawet na tyle wyczucia, by nie zaglądać do szaf i szuflad, najczęściej nastawialiśmy tylko muzykę, a potem siedzieliśmy przy niej albo tańczyliśmy w salonie. Ciepłe ciało Agnieszki pod moimi dłońmi, jej oddech łaskoczący w szyję, kiedy śmiała się, depcząc mi po stopach. Jedwabisty szept wślizgujący się w ucho: „Wiesz, jaki to staroć? Ta piosenka ma co najmniej pięćdziesiąt lat”.
– Zgadza się?
– Tak.
– Co się stało tym razem?
Milczałem. Spod rękawa wysunęła się czerwona strużka i łaskocząc, spłynęła na moją dłoń. Wytarłem krew w spodnie, zanim starsza aspirant zdążyła zauważyć.
– Była tam jeszcze jedna osoba, prawda? Widzieliśmy ślady prowadzące z lasu. I ktoś zadzwonił do nas. To nie był pan.
Nie była to też Agnieszka, dopowiedziałem w myślach. Tamten głos nie należał ani do dziewczyny, ani do chłopaka, był inny, tak jak inne były prowadzące z lasu ślady.
Obce. Krótkie, obłe słowo, które źle leży w ustach i które raczej wypluwa się, niż wypowiada. Ma smak tranu i tłustej czerni, jak pająk przyczajony za zardzewiałą rurą pod umywalką, tam, gdzie tkwi już żyletka.
Obce.
Starsza aspirant nie wypluła tego słowa. Widziałem, jak zapuszcza w nią korzenie i porusza się pod skórą. Czuła się z nim niewygodnie, wyraźnie nieprzyzwyczajona do poufałości z czymś w tak oczywisty sposób łamiącym jej codzienność. Była tylko wiejską policjantką, w dzień dbała o to, żeby miejscowe pijaczki nie awanturowały się za bardzo pod sklepem, a wieczorami oglądała z dzieckiem telewizję. Wiedziałem, że jest matką, bo różowa żyrafa w pomarańczowej czapce niewątpliwie narysowana została dziecięcą ręką.
– Jeśli był tam ktoś jeszcze, to może panu pomóc. W pana sytuacji… – Wzruszyła ramionami. Nie musiała kończyć, sam doskonale wiedziałem, że moja sytuacja nie wygląda dobrze. Nawet jeśli nie znajdą żyletki, nawet jeśli jasne, twarde słowo „desperacja” uznają za wytłumaczenie zagadki, dlaczego rany na obu rękach mojej siostry nie wyglądają na samobójcze.
– Wieczorem przyszła jakaś para i pytali o dziewczynę, która podobno zaginęła. Nie wiem, o co im chodziło, chyba pomylili domy.
– Nie znał ich pan?
– Nie.
– Dziwne. Ten dom to nie jest miejsce, do którego można trafić przypadkiem.
Zgodziłem się z nią, że owszem, dziwne. I może też trochę obce.
Starsza aspirant poruszyła się niespokojnie, a to, że czuła się teraz niekomfortowo, nieoczekiwanie dodało mi odwagi, bo przecież obcość wciąż bardziej była moja niż jej. Nie potrafiłem znaleźć na nią właściwych słów – być może te słowa w ogóle nie istniały po tej stronie – ale mogłem spróbować ją opowiedzieć, tak jak europejscy badacze długimi i zawiłymi zdaniami objaśniają pojęcia z języków odciętych od cywilizacji ludów.
– To nie jest formalne przesłuchanie?
– Mówiłam już, że nie.
– W takim razie może chciałaby pani posłuchać pewnej historii? Nazywam ją opowieścią o zniknięciu.
– Czy ta opowieść ma coś wspólnego z panem i Agnieszką?
– Tak.
– W porządku, mogę posłuchać. – Ponownie spojrzała w okno. Warstwa śniegu na framudze sięgała już kilku centymetrów, ale wiatr nie stracił ani odrobiny wściekłości, jakby postanowił, że dziś właśnie pogrzebie nas żywcem. – Mamy mnóstwo czasu.
II.
Opowieść o zniknięciu
Marta zniknęła pięć dni przed Wigilią, w samym centrum Katowic, podczas świątecznego jarmarku. Na wysokości nosa zapach wędzonych ryb toczył bój z korzenną wonią grzanego wina, wyżej bożonarodzeniowe dekoracje w kształcie sopli kapały srebrnym światłem, a po fasadzie Separatora spacerowały powiększone do gigantycznych rozmiarów duchy śnieżnych płatków. Dziesięć minut wcześniej Piotrek zgodził się entuzjastycznie z Martą, że wszystko to jest strasznie kiczowate, zwłaszcza zaprzężona w renifery karoca i aniołmuzykant, który z ich perspektywy wyglądał trochę tak, jakby trąba wyrastała mu prosto z ramion. Pięć minut wcześniej równie entuzjastycznie przytaknął, kiedy dziewczyna powiedziała, że jednak jest w tym świątecznym kiczu nieodparty urok. Pomyślał wtedy, że ten właśnie wieczór zapamięta do końca życia – nawet dla niego brzmiało to naiwnie, ale nie zamierzał się przejmować.
Później puścił rękę Marty i zgubił dziewczynę na ślizgawce, niewielkiej, ale mocno tego wieczoru zatłoczonej. Potknął się – oboje od dawna nie jeździli na łyżwach i teraz chwiali się niczym pijani, podtrzymując się i chichocząc – i nim udało mu się odzyskać równowagę, Marty nie było. Przez kilka minut Piotrek krążył, zdezorientowany, na próżno wypatrując znajomego czerwonego płaszczyka wśród grudniowej obfitości kurtek, polarów i innych okryć, potem oddał łyżwy i ruszył szukać narzeczonej między straganami.
Nie martwił się, wtedy jeszcze nie. Był młody, wierzył w miłość do grobowej deski i wciąż sądził, że złe rzeczy zdarzają się tylko w ciemności, w niebezpiecznych dzielnicach, dzieciom albo naiwnym nastolatkom. Nie tutaj, w tłumie i powodzi świątecznych świateł, nie dwudziestotrzyletniej, rozsądnej i energicznej studentce, która zaczepiającym ją typom dziarsko pokazywała „fucka”, która nie otwierała drzwi, jeśli nie wiedziała, kto za nimi stoi, i nigdy nie odpowiadała na wiadomości od nieznajomych.
Nie wtedy, gdy z głośników płynęły dźwięki Cichej nocy, a za pięć dni, w wigilijny wieczór, Piotrek i Marta mieli oficjalnie ogłosić zaręczyny.
Chodził więc i szukał cierpliwie, tworząc w głowie najbardziej prawdopodobne scenariusze: zgłodniała i poszła kupić coś do jedzenia, zobaczyła w tłumie znajomą twarz i chciała się przywitać, obraziła się z jakiegoś powodu i postanowiła zrobić narzeczonemu brzydki dowcip. A telefonów nie odbiera, bo nie słyszy, zawsze przecież chowa komórkę głęboko na dno plecaka.
Tylko że Marta nigdy nie odeszłaby tak bez słowa, nie należała też do osób, które łatwo się obrażają, ani takich, które lubią dowcipy. Wiedział o tym, ale w tamtej chwili wiedzieć nie chciał, bo nieświadomość chroniła go przed grozą znacznie gorszych ewentualności.
Przez pierwsze minuty to było niemal zabawne: Piotrek krążący w kółko jak kompletny idiota, tak bardzo chcący idiotą naprawdę się okazać. Na każdą prawdziwą tragedię przypadają przecież setki sytuacji, kiedy zagubione dziecko odnajduje się całe i zdrowe, spóźniony nastolatek wraca szczęśliwie do domu z mniej lub bardziej przekonującą historyjką, a ukochana niespodziewanie trąca w ramię swojego chłopaka i z uśmiechem mówi: „Hej, gdzie się podziewałeś, szukam cię od pół godziny”.
Rzeczywistość, w której to właśnie się dzieje, była na wyciągnięcie ręki. Nerwy napięte, Piotrek gotów w każdej chwili drgnąć, gdy poczuje na