Niepełnia. Anna KańtochЧитать онлайн книгу.
był pewien, że pobiegnie. Ona jednak tylko krzyknęła:
– Musimy coś z tym zrobić!
Wsiadł do autokaru razem z ostatnią grupą gości weselnych. Wariatka, myślał, zajmując miejsce, kompletnie pomylona idiotka. Nawet jeżeli rzeczywiście się kiedyś spotkali, to co z tego? Nie musi przecież pamiętać każdego, kto przewinął się przez jego życie, ani tym bardziej z tym kimś rozmawiać. Jego wybór, jego decyzja.
– Niech się ode mnie odpierdoli – wymamrotał. Natalia nie lubiła, kiedy używał takiego słownictwa, ale kiedy jej nie było, czasem sobie folgował. Marek był innym człowiekiem w domu, a innym poza domem, różnica niewielka, lecz na tyle wyraźna, że sam potrafił ją zauważyć. A teraz, gdy autokar ruszył, być może był jeszcze kimś innym, kimś, kogo znał tak dawno temu, że całkiem o nim zapomniał.
* * *
Nic więcej się nie wydarzyło ani tego dnia, ani następnego, w poniedziałek. Dzień jak większość – kilkanaście zdjęć do dowodów osobistych, cztery paszportowe, berbeć w ubranku do chrztu i para tłustych bliźniaków, których trzeba było przekupywać cukierkami, żeby choć przez chwilę siedzieli nieruchomo. Potem powrót do domu. Natalia odebrała dziewczynki z przedszkola i przygotowywała obiad, zapach mielonych już na klatce łaskotał w podniebienie. Córeczki były trochę marudne, ale to nic, żona spoglądała podejrzliwie, ale to też nic, miejsce po telefonie wkrótce zostanie zapomniane, pustka będzie zapełniona. Wszystko wróci do normy.
– Znowu zacząłeś palić? – Natalia z dezaprobatą zacisnęła usta.
Pełen poczucia winy schował napoczętą paczkę do kieszeni kurtki, ale zaraz sięgnął po nią ponownie.
– Jezu, Nata, daj spokój. Stresujący dzień miałem.
– A to niby czemu?
– Interesy źle idą – skłamał, wyjmując papierosa.
Natalia nie odpowiedziała, ale awantura wisiała w powietrzu. Marek uciekł przed nią na balkon, wiedząc już doskonale, że nie uda mu się uciec, że kiedy wróci, będzie musiał ponieść konsekwencje tej chwili spokoju, która spokojna wcale nie była.
Palił, w regularnym wydechach wypuszczając dym z płuc, jak wtedy, gdy pozbywał się nagromadzonej w piersi ciemności. Wdech, wydech, niczym skrzypnięcia huśtawki, w dół i w górę. Zamknął oczy, a kiedy je otworzył, miejsce pod kasztanem wciąż było puste. Zgasił papierosa i wrócił do domu, by stawić czoła Natalii.
* * *
– Marek, co się dzieje?
– Nic się nie dzieje.
– Przecież widzę, że jesteś jakiś nieswój. Od soboty łazisz w kółko jak struty. Czemu nie powiesz mi prawdy? To przez tę kobietę, która tutaj dzwoniła?
– Nie znam jej, już ci mówiłem.
– Skąd wiesz, że nie znasz, skoro nawet z nią nie rozmawiałeś? – W oczach Natalii pojawił się błysk triumfu.
– Nie znam, bo pytała o jakiegoś Kajka, a nie o mnie – tłumaczył cierpliwie. Byli małżeństwem od pięciu lat, a znali się od sześciu i ich kłótnie miały już swój własny rytm. Jak w tańcu, krok w prawo, krok w lewo. Marek nauczył się przeczuwać poszczególne fazy tych kłótni, momenty, kiedy jedna ze stron zaczynała mięknąć, a druga, świadoma zwycięstwa, przechodziła płynnie od złości prawdziwej do udawanej, aż wreszcie oboje parskali śmiechem, rozbawieni jakąś złośliwostką. Zderzało się, że czerpał z tej przewidywalności pewien rodzaj satysfakcji – wszystko jest w porządku, życie toczy się tak, jak powinno. Ale dziś w głosie Natalii brzmiała obca, nieprzyjemna nuta. Asia stanęła w progu, patrząc na rodziców okrągłymi oczami, Iwonka w salonie podkręciła dźwięk telewizora. Marek rozpoznał „Scooby-Doo”, ulubioną kreskówkę starszej córki.
– Czemu wyrzuciłeś telefon?
– Natalia…
– No czemu? Nie umiesz odpowiedzieć na proste pytanie?
– Bo był stary i tylko zagracał mieszkanie! Jak chcesz, to ci go przyniosę z powrotem! Chcesz? – Złapał wiszącą na wieszaku kurtkę.
– Wiesz, że nie o to mi chodzi.
– Nie? To, kurwa, o co właściwie?
– Żebyś powiedział mi, co się z tobą dzieje!
– Nic się nie dzieje! Ile razy mam to powtarzać?
– Nie waż się wychodzić, kiedy z tobą rozmawiam!
Marek otworzył drzwi i wyszedł, ścigany podkręconym na cały regulator dźwiękiem piosenki Scooby-Doo, where are you? i widokiem Asi z kciukiem w buzi. Jego dom, jego idealna rodzina. Nigdy wcześniej od nich nie uciekał. Zwolnił dopiero na skrzyżowaniu Wiosny Ludów i Lwowskiej. Wieczór nadciągał niepostrzeżenie, w miękkiej szarości ciemniejącego nieba i zapachu przypalonego tłuszczu, który dolatywał z pobliskiej kebabowni. Marek poczuł głód, ale nie zatrzymał się, żeby coś kupić. Szedł dalej, do parku przy poczcie. O tej porze było tu prawie pusto, zniknęli wagarowicze i matki spacerujące z wózkami. Tylko na jednej z ławek siedziała para pijaczków, kobieta i mężczyzna, dzielący się butelką taniego wina. Kiedyś musieli być dwiema odrębnymi istotami, ale czas ociosał ich rysy, a warstwa brudu przykryła resztki indywidualności i teraz wyglądali jak lustrzane odbicia starości: męskie i żeńskie. Uśmiechnęli się do Marka identycznymi bezzębnymi uśmiechami, mężczyzna o pół sekundy spóźniony, nieśmiały, kobieta szybsza, bardziej pewna siebie.
Mijając ich, poczuł przelotne ukłucie zazdrości – oni, ukształtowani w formę ostateczną i w pewien sposób idealni, nie bali się już zmian. Włożył ręce do kieszeni i przyspieszył kroku. Spacerował po parku w gęstniejącej coraz bardziej ciemności. Mijał huśtawki, na których nie było dziewczynek z kucykami, spoglądających oczami błękitnymi jak tunele prowadzące na drugą stronę lustra, a kiedy wrócił do ławki, gdzie jeszcze niedawno siedziała para staruszków, ona również okazała się pusta.
Był sam.
Tylko przez chwilę, bo gdy kończył kolejnego w tym dniu papierosa, u wylotu alejki zamajaczyły w mroku dwie postacie. Szły szybko, zdecydowanie, zupełnie inaczej niż ktoś, kto po prostu przechodzi przez park, albo kto – jak Marek – krąży bezmyślnie, czekając, aż złość wywietrzeje mu z głowy. Rzucił niedopałek na ziemię i przydepnął. Instynkt podpowiadał, żeby uciekać, ale jeszcze się ociągał: jeśli ta dwójka nie ma złych zamiarów, zachowałby się jak panikująca baba. A tamci zbliżali się. Jeden był niski i gruby, drugi wysoki i chudy, jednak łączył ich rys zwierzęcości przebijający przez ludzkie fizjonomie, jak spadek po dawno zapomnianych przodkach. Ten grubszy przypominał nieco głodną, chytrą świnię, a wyższy miał w sobie chudość wilka przemykającego o poranku skrajem lasu. Obaj wyglądali groźnie.
– Pójdziesz z nami – oznajmił wyższy, a Marek, chłopak, którego wystarczająco często obijano w szkole, by rozumiał, kiedy opór nie ma sensu, przytaknął grzecznie, że owszem, pójdzie.
* * *
Zabrali go do starego, brudnego forda i posadzili na tylnym siedzeniu. Samochód ruszył.
– Siedź spokojnie – ostrzegł ten wyższy i bardziej wilczy.
– Jeśli chcecie pieniędzy… – Domyślał się, że nie o to im chodzi, ale instynkt kazał udawać idiotę.
– W dupie mamy twoje pieniądze. Siedź spokojnie, to nikomu nic złego się nie stanie.
Ford skręcił w Lwowską, a potem wyjechał na drogę A4. Zaczął padać drobny deszcz, bardziej jesienny niż wiosenny.
– Mogę zapalić? – zapytał Marek po to, by przerwać ciszę, a nie dlatego, że miał ochotę na papierosa.
– Nie.
Nie