Virion 4. Szermierz. Andrzej ZiemiańskiЧитать онлайн книгу.
zrozumiała.
– Właśnie. – Sygitus ze stęknięciem wstał z zydla. – No co? Gotowa? – zapytał. – Uspokoiłem trochę?
– Gotowa! – odpowiedziała zdecydowanie. Co do drugiej kwestii to raczej nie była skłonna się zgodzić.
– No to chodźmy.
Podprowadził Marcję do wyjścia na scenę.
– Weź głęboki oddech – usłyszała rzeczowe instrukcje. – Pamiętaj: najpierw oślepi cię światło i to zupełnie naturalne. Przymknij oczy, nie mrugaj, bo zaczną płynąć łzy.
– Rozumiem.
– No, nie wahaj się. Ruszaj. – Popchnął ją lekko.
Marcja z łatwością pokonała kilkanaście kroków w wąskim korytarzyku i z rozpędu wyszła na sam środek sceny. Zgodnie z ostrzeżeniem poraziło ją światło wielu dziesiątek świec. Opuściła więc głowę.
Ale cisza! To była pierwsza konstatacja.
Bogowie! Na widowni nikogo nie ma! Ta myśl była druga.
Gwałtownie uniosła głowę i otworzyła oczy. Oddech uwiązł jej w gardle.
Widownia rzeczywiście była pusta! Oczy powoli przyzwyczajały się do blasku. Zauważyła ustawione na samym środku trzy wygodne krzesła. Zajmowali je jakiś przystojny młodzieniec i dwie młode kobiety. To Natrija! Marcja nie mogła zaczerpnąć oddechu. Jakieś mdlące, ohydne odczucie przerażenia powoli wypełzało z wnętrza jej umysłu. To koniec… To…
– Z takim przekonaniem wcześniej krytykowałaś wszystkich – powiedział młody człowiek na widowni. – No to teraz przyszliśmy posłuchać ciebie.
Przerażenie sparaliżowało ciało Marcji. A tak bardzo chciała uciec. Nie mogła. Fizycznie nie mogła się ruszyć. Dopiero po chwili do głowy przyszła jej myśl o brutalnych windykatorach spekulantów, którzy wyłożyli pieniądze. A ten chłopak na widowni wykupił wszystkie bilety.
Sama Natrija uniosła do ust połówkę cytryny. Widocznie odczuwała potrzebę zjedzenia czegoś kwaśnego, bo zaczęła wyciskać sok z owocu wprost do buzi.
Marcja poczuła, że dławi się nadmiarem śliny. A prowadzący orkiestrę uniósł właśnie batutę.
– Zaczynamy – powiedział.
To, co działo się w głowie Taidy, przypominało chwilę przed podjęciem jakiejś niezwykle ważnej życiowej decyzji. Zdecydować się na to czy na to? Jakie będą konsekwencje wyboru, czy można coś zrobić lepiej, a może w ogóle nic nie robić? Kłębiące się myśli przesłaniały pewną prostą rzecz. Decyzja, którą musiała podjąć, nie dotyczyła ani przyszłości cesarstwa, ani nawet nie ważyła na życiu Taidy. Decyzja dotyczyła tylko i wyłącznie tego, czy otworzyć drzwi, czy nie. A jedyna różnica pomiędzy tymi akurat drzwiami a wszystkimi innymi na świecie była taka, że za tymi konkretnymi znajdowała się Luna.
Jak się zachowa ktoś, kto z samego szczytu upadł na samo dno? Taida wzięła głęboki oddech, a potem wypuściła powietrze z płuc. Nie pomogło. Spokojnie, łajała się w myślach. Przecież czarownica zna sytuację. Musiał z nią rozmawiać albo Giron, albo ktoś kumaty od niego. Na pewno Nabel też. No i w ogóle przecież…
Stop! Jest imperialną prokurator! I boi się otworzyć głupie drzwi?
Taida pchnęła mocno ciężkie skrzydło. I zaraz pożałowała pochopnej decyzji. No ale już trudno. Udając pewność siebie, wkroczyła do mrocznego wnętrza.
– Dzień dobry – powiedziała trochę za szybko. Zanim jeszcze zobaczyła Lunę.
Czarownica ćwiczyła jakieś nakazane przez medyka figury na środku pokoju i tkwiła teraz oparta o podłogę jedynie czubkami palców stóp i dłoni. Z trudem uniosła głowę. Taida obserwowała, jak zmienia się wyraz jej twarzy. Odetchnęła z ulgą. To była radość.
Luna podniosła się błyskawicznie, a potem dygnęła z pokorą, jak przystało na niewolnicę stającą przed swoją panią.
– Zabieram cię z tego przybytku. Masz coś swojego, żeby wziąć ze sobą?
– Niczego nie mam, pani.
Taida skrzywiła się lekko. No dobra, możliwe, że tutaj je podsłuchują, więc lepiej zachować wszelkie wymagane przez prawo formy. Ale z całą pewnością w głosie czarownicy słychać było właśnie radość. Uff, co za ulga.
– Chodź za mną.
Wszystkie papiery Taida podpisała już wcześniej. Nikt nie powinien się czepiać, że niewolnicę leczono na koszt prefektury. A po przedstawieniu aktu kupna nikt też nie mógł się przyczepić, że pani zabiera swoją własność do domu. Zresztą urzędnicy tak niskiej rangi jak ci tutaj i tak nie mieli prawa orientować się w meandrach rzekomego śledztwa.
Bez przeszkód i bez tłumaczenia czegokolwiek komukolwiek udało się wyjść na ulicę. Tu zgodnie z prawem Luna musiała trzymać się o krok za swoją właścicielką. Nie narzucając się, pozostając w zasięgu głosu.
– Mieszkam niedaleko. – Taida zerknęła na Lunę w krótkiej tunice, spiętej niewolniczym pasem. – Jak u ciebie z chodzeniem? Dasz radę?
– Z chodzeniem znakomicie, pani. Przez bardzo długi okres ćwiczyłam chodzenie codziennie.
Taida o mało nie parsknęła śmiechem. No tak. To była stara, dobra Luna. A nie warzywo, które z takim trudem transportowali z miejsca katorgi do Syrinx. Była pod wrażeniem dokonań medyków, czarownika, którego szantażem zmuszała do pomocy, i samej Nabel, która chyba przyłożyła się najwięcej.
Szkoda, że na ulicy nie mogły rozmawiać. Po pierwsze, człowiek nie powinien rozmawiać z rzeczą. A po drugie, niewolnica musiała iść z tyłu, w cieniu swojej pani. Na szczęście do wąziutkiej kamieniczki Taidy naprawdę nie było daleko.
Już w wejściu o mało nie popełniła kardynalnego błędu i nie wpuściła czarownicy pierwszej, jako gościa przecież. Niby nikt nie powinien obserwować domu pani prokurator i zapisywać, co ona tam wyrabia, ale zrozumiała, że musi się bardziej pilnować. Sprawy niewolnych traktowane były w cesarstwie z całą powagą i surowością. Kodeksy i zbiory praw z ogromną szczegółowością określały, co można, a czego nie. Jakiekolwiek uchybienie mogło wszystkich dużo kosztować.
– Musiałam zwolnić służących… – zaczęła tuż za progiem, ale Luna nie dała jej dokończyć.
– I słusznie, pani – powiedziała z uśmiechem. – Wszystko ci tu ogarnę, zakupy zrobię, przepiorę i wyprasuję. Tylko… musisz kazać nauczyć mnie gotować, pani.
– Skoro jesteśmy już same, to nie mów do mnie „pani”.
– A jeśli wypsnie mi się coś przy ludziach? Lepiej będzie z „pani” na końcu, pani.
Zmusiła Taidę do śmiechu.
– Służący spali na samej górze. To znaczy służąca…
– Rozumiem. A mężczyzna przy wejściu z tęgą lagą. – Luna z lekkim skrzywieniem ust obejrzała zasuwę przy drzwiach. Potem wskazała okuty kij, który w gotowości czekał na specjalnym stojaku tuż obok. – To lepiej usunąć – zasugerowała. – Niewolnikom nie wolno posługiwać się żadną bronią. A mnie wystarczy rondel. – Pokazała gestem wielkie żeliwne naczynie do gotowania wiszące na haku przy kuchni. – Nikt po nocy nie wejdzie.
– Wiesz, teoretycznie niewolnicy nie mają prawa uderzyć wolnego człowieka.
– Ale teoretycznie oni będą włamywać się po ciemku, więc ja ich zapierdolę po ciemku, a ty zejdziesz czym prędzej i zaczniesz krzyczeć, że pozabijałaś