Sybirpunk – tom 1. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
z pokrytego ołowiem materiału, odbijającego promieniowanie przy prześwietleniach mieszkań, przeciąłem kolejną warstwę plastiku. W końcu wysupłałem z nasączonej smarem szmaty solidny kawał żelaza w kompozytowych okładzinach, z przyjemnością zważyłem w dłoni.
Oj, stęskniłem się do niego. Tyle różnych innych pistoletów po drodze trzymałem w ręku, strzelałem z nich i bawiłem się. O ile lepszych, bardziej nowoczesnych, wybajerowanych... A ten jednak był mój.
Westchnąłem ciężko, pstryknąłem przełącznikiem przy chwycie pistoletowym. Oko zabolało lekko, a potem dawno nieużywana soczewka wszczepiona w gałkę oczną nabiegła zielonkawym blaskiem, wyświetlając szereg komunikatów kontrolnych po francusku.
– Bą żur, kamą sawa? Komsi-komsa, eh? – Uśmiechnąłem się sam do siebie.
Tak, nie lubię cybernetyki, ale to nie znaczy, że jej nie używam. Ręka okazała się poniekąd koniecznością, a kiedy w szpitalu okazało się po wszystkim, że nieopatrznie zaznaczyłem opcję rozszerzoną zamiast podstawowej... No co, miałem prosić, żeby mi ją usunęli? No chyba że nie.
Zamknąłem oczy, głęboki wdech... Otworzyłem, spojrzałem na lampę pod sufitem – pistolet skierował się równo na nią. Klamka – lufa twardo podążyła za spojrzeniem. Głośnik w dużym pokoju – muszka i szczerbinka ułożyły się w równiutką linię.
Wysunąłem magazynek, przeładowałem, sprawdziłem, czy komora na pewno jest pusta. Doładowałem wyjętymi z pudełeczka nabojami o płaskim, przeciętym na sześć części czubku, wsunąłem pistolet w kaburę pod pachą, wyciągniętą z najgłębszych czeluści szuflady.
Na szybko wstukałem jeszcze oświadczenie w przenośny notatnik, podpisałem się, wsadziłem go w drugą kieszeń... Można było ruszać.
Dwie godziny wystarczyły akurat, żeby dotrzeć do nekropolii Nowodzierżyńskiego. No, niemalże wystarczyły, więc gdy zaparkowałem w końcu swego merca, kondukt pogrzebowy już chował się w kaplicy krematorium.
Dopiąłem kurtkę, próbując iść na tyle nonszalancko, na ile byłem w stanie się zdobyć – odwykłem od noszenia przy sobie broni! – podążyłem do środka.
We wnętrzu było ciasno i duszno, pachniało potem i nagrzanym plastikiem. Rodziny, znajomi, wspólnicy, sojusznicy i niedawni konkurenci wyciętej ekipy tłoczyli się wszyscy wokół trumien, chcąc pokazać, jak bardzo byli bliscy zabitym, jak mocno obchodzi ich los, który przypadł tamtym w udziale.
Urzędnik wyszedł na podium, przesadnie modulowanym głosem zaczął swoje przemówienie: Umiłowani, zgromadziliśmy się tutaj... Niepowetowana strata... Wyjątkowi ludzie... Szczególny dzień, będący dla nich końcem drogi, ale dla nas początkiem nowej, aby od dziś bardziej jeszcze nie szczędzić sił dla wielkości Ojczyzny.
Słuchałem tego jednym uchem. Gadka była praktycznie ta sama, zmieniały się tylko warianty okolicznościowe i ozdobniki, więc znałem już formułki na pamięć. Zamiast tego szukałem w twarzach obecnych czegoś, co pozwoliłoby zgadnąć, kto z nich mógł przyłożyć rękę do sytuacji brygady z Nowodzierżyńskiego.
Trumny podniosły się na automatycznych platformach, przejechały ku gardzielom pieców krematorium.
Śluzy otwarły się, połykając pojemniki z ciałami, a potem zamknęły. Przygasły światła, nad głowami zafalowała holograficzna biało-niebiesko-czerwona flaga. Zagrała podniosła muzyka, większość uczestniczących w ceremonii wyprostowała się, zaczęła otwierać usta w kształt, który ich zdaniem powinny przybierać do zgłosek hymnu.
Zerknąłem ukradkiem na zegarek: dochodziła pierwsza. Skinąłem głową kilku co bliższym członkom rodzin zabitych, po czym powoli, krok za krokiem zacząłem wycofywać się ku wyjściu.
Na dworze było już nieludzko gorąco, słońce spływało na ziemię płynnym ogniem, ale i tak oddychało mi się lżej niż tam, w atmosferze dosłownie skraplającego się na twarzach smutku i przygnębienia. Przeszedłem pomiędzy pomnikami zasłużonych obywateli dzielnicy i stosami tablic, na których wypisywano w rzędach nazwiska zmarłych, przecisnąłem się na swoje miejsce parkingowe i przez ledwie uchylone drzwi wsunąłem do nagrzanego piekarnika samochodu.
– Kej-łącznik-Me-ro-wo. – Wstukałem nazwę w ekran nawigacji.
Komputer posłusznie wyświetlił trasę, podał odległość: dwieście siedemdziesiąt kilometrów, pięć godziny jazdy.
Zmełłem w ustach przekleństwo, wdusiłem przycisk zapłonu.
Z nieba lał się żar, klimatyzacja huczała tak, że ledwie słyszałem przez nią dudnienie basów. Nagrzany asfalt zdawał aż lepić się do kół, ponad dachami stłoczonych na ulicach NeoSybirska samochodów falowało brudne powietrze; światła jakby złośliwie zmieniały się z czerwonych na pomarańczowe i z powrotem na czerwone.
Musiałem objechać całe cholerne miasto.
Zerknąłem ku tonącym w szarawoburej mgiełce wieżom śródmieścia. Gdzieś tam pewnie siedział sobie Daniłow, popijał jakieś frymuśne drinki i cieszył się klimatyzacją, spoglądając z wysokości swego apartamentu na leżące daleko w dole miasto, skąpane we własnym brudzie.
Chociaż nie, on pewnie wrócił do K-Merowa, poprawiłem sam siebie w myślach. W takim razie miałem szansę go spotkać? Możliwe, kto wie.
W końcu zostawiłem za sobą migające natarczywie neony i hologramy, zjechałem z obwodnicy pomiędzy zabudowania rzygającej dymem części przemysłowej. Przymknąłem wloty powietrza, żeby niepotrzebnie nie obciążać filtrów, więc w samochodzie błyskawicznie zrobiło się gorąco i duszno; jeszcze kawałek, powtarzałem sobie w myślach, jadąc za trzydziestotonową ciężarówką, jeszcze tylko trochę...
A potem wreszcie wypadłem na biegnącą prosto jak strzelił trasę za miastem.
Puściłem kierownicę, bardziej ufając dalekosiężnej kamerze skanującej autopilota niż własnemu wzrokowi. Dziur było więcej niż asfaltu, mercedes nawet teraz kluczył slalomem i zwalniał, omijając wyrwę za wyrwą. Prawie że współczułem wszystkim tym, którzy musieli przeprawiać się przez ten labirynt na manualu, licząc wyłącznie na własne umiejętności i łut szczęścia.
W końcu można było rozpiąć kurtkę, poluzować pasek i wyjąć pistolet z kabury. Odłożyłem żelastwo na siedzenie pasażera, pomasowałem obolałe żebra: albo szelki się skurczyły przez te dwa lata, albo to ja nabrałem ciałka.
Okolica była, oględnie rzecz ujmując, niezachęcająca. Już kiedyś było tutaj pusto i nijako: ot, równina jak okiem sięgnąć, tylko tu i tam odosobniony komin zakładu, produkującego białko albo odsysającego resztki wód gruntowych.
Był kiedyś plan, żeby wszędzie wokół NeoSybirska zbudować farmy słoneczne, ale okazało się, że nie da rady: osiadający kurz i sadza z kominów elektrowni węglowych sprawiały, że solary nie miały wystarczającej wydajności. Żeby powietrze się oczyściło, potrzebny był jeden pełny sezon deszczów... W trakcie którego nie wolno było palić węglem, na co nikt się nie godził, bo przecież jakoś trzeba żyć. I tak kółko się zamykało.
Włączyłem na powrót muzykę, sięgnąłem po bidon z wodą. Samochód powoli nawijał kilometry na koła, od czasu do czasu mijałem jadące z naprzeciwka nowsze albo starsze modele pojazdów... Raz zwolniłem, mijając ufortyfikowany posterunek milicji. Odruchowo schowałem pistolet pod siedzenie, ale stojący w cieniu gliniarz nawet na mnie nie spojrzał.
Mało kto jeździł do K-Merowa, bo i nie było po co. Jeśli ktoś miał tam biznes, to latał sobie wygodnie wiropłatem albo wsiadał w ekspresową kolej, wiozącą go komfortowym,