Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara MajewskaЧитать онлайн книгу.
on>
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
MERY KRISTMES!
Dlaczego po czterdziestce życie przyśpiesza i każdy kolejny rok upływa szybciej od poprzedniego, zupełnie jakby startował w konkursie na Najkrótszy Rok Świata?
Przecież dopiero co chowałam na dno szafy zajączki i pisanki, chwilę potem znosiłam do piwnicy wrotki i rowery i ledwo z niej wyszłam, a już spadł śnieg i ani się obejrzę, śnieg sobie stopnieje, a ja znowu będę musiała dekorować dom na Wielkanoc… Ledwo zdążyłam się przyzwyczaić do pisania nowej daty, a już, czyli dokładnie za osiem dni, wszystkie datowniki świata znowu przestawią się o tę jedną głupią cyferkę, nie wyłączając tego w laboratorium analitycznym, w którym wczoraj pobrano mi krew. I gdy na początku stycznia odbiorę wyniki, będę o rok starsza, wcale starsza nie będąc, a laboratoryjny komputer wydrukuje przy moim nazwisku straszliwą liczbę czterdzieści sześć, choć do tych urodzin zostało jeszcze pięć miesięcy.
Czterdzieści sześć! To brzmi jak obraza dobrego imienia i groźba karalna w jednym. Czterdzieści sześć! Jakbym zbliżała się do pięćdziesiątki!!! Czy czterdzieści sześć będzie mogło nadal uchodzić za „około czterdziestki”, jak przed tygodniem, gdy Karol S. spytał, ile mam lat?
– No wie pan… hmmm… tak ogólnie to jestem koło czterdziestki, ale czuję się na dwadzieścia osiem… – wyznałam najprawdziwszą prawdę, odmawiając wejścia na wagę bezczelnie mierzącą poziom tłuszczu i wiek biologiczny.
– W takim razie musi pani zrobić badanie krwi… Lipidy, cukier, ciśnienie, trzeba wszystko sprawdzić, nim zacznie się treningi w tym wieku – oznajmił chłodno.
Jedyne pocieszenie, że chłopaki, niewiele starsze od mojego syna, wciąż potrafią gwizdać na ulicy na mój widok, choć wcale nie są krótkowzroczne. Kiedyś uznałabym to za wulgarne, a teraz, no proszę, całkiem mi się to gwizdanie podoba!
Treningi, cóż… Do tej pory nie ćwiczyłam, a jakbym ćwiczyła! Nie tyłam, nie flaczałam, nie słabłam i nie bolało mnie nic. Kiedy to wszystko się zmieniło? Po prostu któregoś dnia obudziłam się gruba, sflaczała, słaba i obolała. Następnego dnia też i następnego, aż znudzony moim stękaniem mąż podarował mi pięknie zapakowany pakiet treningów personalnych do pobliskiego klubu fitness.
W pakiecie do tego pakietu otrzymałam właśnie Karola S. Poniżej trzydziechy, w czarnym T-shircie, seksownie opinającym jego kaloryfer, i z olimpijskimi dziewięcioma procentami tłuszczu w organizmie, mój trener personalny okazał się nieprzyzwoicie apetycznym ciachem, wręcz onieśmielająco perfekcyjnym stworzeniem, a przy tym mężczyzną, więc z marszu odłożyłam nasz pierwszy trening na czas nieokreślony. Przecież żeby z nim ćwiczyć, musiałam najpierw schudnąć z dziesięć kilo, by wbić się w modne, ale obrzydliwie opięte sportowe legginsy, bo w luźnych dresach już nawet dinozaury na Uralu nie ćwiczą!
Tak sobie rozmyślałam o odpływającym czasie i napływających kilogramach, zapominając, że – jak uczą na kursie mindfulness, niesamowicie w tym sezonie modnym – powinnam być jednak przede wszystkim TU i TERAZ, czyli w supermarkecie dzień przed Wigilią, gdzie kwadrans temu dołączyłam do kolejki wózków z takim nadbagażem, jakby to była odprawa na samolot do Chicago. Czy dwudziesty trzeci grudnia jest zawsze ostatnim dniem przed światową klęską głodu?
Tylko spokojnie, tłumaczyłam sobie tym razem w myśl filozofii hygge, absolutnego hitu jesieni. Duński pomysł na to, by nie oszaleć, zaleca koncentrację na drobiazgach i znajdowanie w nich małych przyjemności, i wcale nie chodzi o wpieprzanie hurtem malutkich czekoladek… Nie, hygge dotyczy sfery duchowej! Przymknęłam więc oczy i spróbowałam.
Ommmm… „Majonez wzięłaś? Skoczę jeszcze po chipsy! Gdzie pan znalazł takie piękne pomidory? Za ile te karpie były? Żywe czy mrożone?” – delektowałam się każdą zgłoską wpadającą w moje medytujące hygge-uszy. Ach, jakie to miłe rodzinne pogaduszki! A w tle bożonarodzeniowe dżingle i zapowiedzi o promocjach. Czuć, że idą święta! Życie jest piękne!
– Pan tu nie stał! – ryknął nagle jakiś emeryt klasykiem ze swej młodości i moją duchową hygge szlag trafił.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak zaryknięty elegancki korposzczurek posłusznie odchodzi na koniec kolejki, ściskając w dłoni jedynie ryż do sushi. Zrobiło mi się go żal, więc puściłam do niego oko i poleciałam innym klasykiem z epoki, moim zdaniem, dowcipnie:
– Klient pod krawatem jest mniej awanturujący się!
Ale nikt się nie roześmiał. Cisza. Nie zrozumieli, nie usłyszeli? Może mnie w ogóle nie zauważyli? Czyżbym weszła już w wiek niewidoczny… Jesteś, ale cię nie ma. Kiedyś byłaś ozdobą każdego towarzystwa i duszą każdej, szczególnie dłuższej kolejki. Twoje celne uwagi kwitowano serdecznym śmiechem, a bywało, że zaproszeniem na kawę… Tak czy inaczej pociąg odjechał, nie ma się co oszukiwać, to se ne vrati. Za to święta wracają co roku. Z bombkami, które zawisną na… aha, miałam się nie denerwować, że Marek tradycyjnie nie kupił na czas drzewka, co oznacza perspektywę ohydnego drapaka, ozdobionego świecidełkami jak stara milionerka chora na anoreksję. Hygge!!! Tylko jak tu spokojnie się cieszyć duperelami? Byłam strzępkiem nerwów z niewyspania i zamykania po nocach ostatniego w tym roku projektu, bo klientka uparła się na przeprowadzkę do nowego „penthałzu”, oczywiście przed świętami.
– Ciągle się rusza, niech pani wróci go dobić, bo nie przejdzie na kasie! – Jakaś skrzecząca baba brutalnie wyrwała mnie z mojego wymarzonego, osobistego Raju, czyli z ukochanej Majorki, gdzie właśnie relaksowałam się przy hipotetycznym drinku nad wciąż nieistniejącym basenem w naszym ogrodzie.
– Dzięki – bąknęłam, wracając do działu rybnego, choć przecież mogłam tego cholernego karpia zdzielić torebką lub równie ciężkim laptopem.
Najgorszemu wrogowi nie życzę takiego spacerku. Nim tam dotarłam, byłam już innym człowiekiem, bo w odruchu serca postanowiłam ocalić karpiowi życie, choćby do następnego klienta. Szarpałam się z wierzgającą reklamówką przy plastikowej wannie pełnej innych karpi, gdy mój telefon rozdzwonił się szczekaniem psa. Zawsze szczekał, gdy dzwoniła matka, ale zwykle robił to jakoś dyskretniej. Tym razem prawdziwie ujadał, więc próbowałam go choć wyciszyć, bo rozmowa w sytuacji dramatycznej relokacji karpia była niemożliwa. No i, chlup, zamiast ryby do wanny wpadł mój telefon. Nie pierwszy raz się kąpał, więc na szczęście na stałe ubrany był w wodoodporny pokrowiec. Podwinęłam rękaw i włożyłam łapę aż po łokieć w ławicę ryb. Dzięki Bogu nie ma tradycji jedzenia piranii na Wigilię!
– Co pani wyprawia?! – ryknął ekspedient, aż wszyscy wokół stanęli na baczność.
Właśnie, co wyprawiałam? I co ja tu w ogóle robię? Mogłam przecież wysłać Oksanę, ona i tak nie zajmuje się tym, czym powinna, choć nieźle jej za to płacę. Jak będę miała trochę czasu, to się tym niezajmowaniem zajmę… Na razie udało mi się odłowić telefon, ścisnęłam go w ociekającej rybną zupą ręce i uciekłam od nieprzyjemnej sytuacji w alejkę wędlin i kiełbas.
Komórka działała, bo znów rozległ się dzwonek, tym razem neutralny. Oksana! O wilku mowa, choć ten wilk tkwił w skórze przestylizowanego kociaka. Chyba zmienię jej sygnał na miauczenie.
– Pani Magda, pani kupi toaleticzeskij papier – zaszczebiotała po swojemu.
I kto tu był „panią”, a kto „panią do pomocy”?!
Papierem toaletowym XXL, jak zatopioną w plastiku białą tarczą, utorowałam sobie drogę do kas. Przedarłam się jakoś do swojego wózka. Cholera, esemes!
JESZCIO PŁYN NA KOMPIELU – napisała, ba, rozkazała, caryca Oksanica…
No nie! I telefon, znowu ona, upierdliwa jak najgorsza pracodawczyni!
– A, i pani kupi orientalni zapach, mienia takoje podobajutsja… I krem dla intymnoj depilacju, dobrze?
Zatkało mnie ruskie kakało, jak by powiedział Michaś, który nie wiadomo skąd to wziął. Coś tam odmamrotałam i rozłączyłam się. No też! Powiem jej potem, że płynu nie było, a kremu tym bardziej, czy zresztą muszę się tłumaczyć? Tymczasem baba-żaba z kolejki już wyparowała, mój wózek ktoś życzliwy odstawił