Totentanz. Mieczysław GorzkaЧитать онлайн книгу.
wizyty ponurych mężczyzn w garniturach, kłótnie, czarne walizki przekazywane z rąk do rąk. Już jako dziecko wiedział, jak wyglądają banknoty o nominale sto euro.
Pieniędzy nigdy im nie brakowało. Matka Tymona wydawała grube tysiące na najmodniejsze ciuchy i wizyty w salonach piękności. Mieli nowoczesny wielki dom. Tymon nosił w kieszeni tyle pieniędzy, ile niektórzy jego przyjaciele z paczki nie widzieli przez pół roku, zawsze miał wypasiony komputer i najnowsze gry. Stefan Jagla wyjeżdżał w interesach nie wiadomo dokąd, a kiedy wracał do domu, pił. Po alkoholu robił się agresywny, zdarzało się, że bił żonę. Kiedyś pobił ją do nieprzytomności i trzeba było wezwać pogotowie, ale policja pewnie się o niczym nie dowiedziała. Raz Tymon stanął w obronie matki i oberwał tak, że przez tydzień nie chodził do szkoły. Potem mówił, że miał wypadek na rowerze.
Dlatego Tymon Jagla nie mógł o niczym powiedzieć ojcu. Już wyobrażał sobie jego minę, kiedy opowiada mu o Klubie Samobójców i Kole Fortuny. Nie mógł też pójść na policję ani pozwolić, żeby Fiolka to zrobiła. Policja od lat szukała haków na jego ojca. Gdyby się dowiedzieli, że Tymon jest synem TEGO Jagli… Zresztą gdyby ojciec dowiedział się, że syn poszedł na policję – w obojętnie jakiej sprawie – też pewnie wpadłby we wściekłość.
Dlatego skłamał.
Na początku się bał. Przez jakiś czas nie wychodził z domu, ale od pierwszego września musiał zacząć chodzić do szkoły. Był między ludźmi, zmieniła mu się perspektywa myślenia. Wciągnięty w szkolny wir przestał się bać. Dni mijały, nic złego się nie działo, nie dostał kolejnych maili, nikt za nim nie chodził. Zaczął myśleć, że rymowanki nie mają nic wspólnego z ich idiotycznym klubem i ze śmiercią Apacza. Może ktoś wysyłał je dla zgrywy, może to spam, który trafił do nich w niewłaściwym czasie?
A jednak nadal był ostrożny. Rano szedł na przystanek komunikacji miejskiej, gdzie na autobus zawsze czekało kilka osób. Wśród ludzi czuł się bezpiecznie. Popołudniami starał się nie wychodzić z domu, a po zmroku rzadko wystawiał nos choćby za próg.
W sobotę 6 września, zaraz po kolacji usiadł do komputera i włączył się do sieciowej rozgrywki Counter-Strike’a. Od śmierci Apacza, czyli od kiedy ich paczka przestała się regularnie spotykać, spędzał każdą wolną chwilę, grając.
Jego pokój z małym tarasem, na którym można było spokojnie w tajemnicy przed starymi zapalić papierosa albo wypić piwo przed snem, znajdował się na poddaszu. Tymon mógł grać do późna i nikt mu nie przeszkadzał. Na poddasze prowadziły drewniane schody, które pod ciężarem idącego skrzypiały przeraźliwie. Nawet ze słuchawkami na uszach Tymon słyszał, gdy ktoś wchodził. Zresztą dźwięk miał zawsze ściszony do minimum.
Rozłączył się na kilka minut i wyszedł na taras zapalić. Wrześniowa noc była parna i gorąca. Zaciągał się papierosem i patrzył w niebo. Miasto rzucało na niebo łunę, ale rozpogodziło się na tyle, że widać było wyraźnie jaśniejsze gwiazdy. Potrafił rozróżnić tylko dwa gwiazdozbiory: Kasjopeję i Wielką Niedźwiedzicę. Wiedział, że częścią Wielkiej Niedźwiedzicy jest Wielki Wóz i że dwie gwiazdy na zgięciu „dyszla” nazywają się z języka arabskiego Alkor i Mizar. Niby drobiazg, ale dziewczyny patrzyły na niego jakoś poważniej, kiedy o tym opowiadał.
Spojrzał w dół i zamarł. W rogu podwórka, przy wysokim żywopłocie oddzielającym dom od ulicy dostrzegł ciemną postać. Wytężył wzrok, próbując zobaczyć coś więcej. Postać się nie poruszyła. Wyglądała jak odlana z ołowiu.
I wtedy sobie przypomniał. Dwa dni temu matka oczyszczała klombik, na którym hodowała róże, i obok krzaków zostawiła agrowłókninę. W ciemnościach zwój materiału wyglądał dokładnie jak stojący człowiek. Tymon z ulgą wypuścił powietrze. Zaciągnął się końcówką papierosa i zgasił go nerwowym gestem. Przyszło mu do głowy, że w ciemnościach ognik z czubka papierosa widać z bardzo daleka. Po co kusić los.
Wrócił do komputera i dołączył do zespołu, w którym wszyscy porozumiewali się nienaganną angielszczyzną. W pierwszej rundzie jego ekipa komandosów miała za zadanie zabić wszystkich terrorystów na planszy albo rozbroić podłożoną przez nich bombę. Przed drugą rundą, w której miała nastąpić zmiana ról, Tymon przeciągnął się, żeby rozprostować zdrętwiałe ramiona. Wtedy zauważył falującą zasłonę w otwartych drzwiach na taras. Pomyślał, że wreszcie powiał wiatr i zrobi się trochę chłodniej.
Nagle poczuł, że ktoś za nim stoi. Krew w jego żyłach w ułamku sekundy zmieniła się w ciekły azot.
Odwrócił wolno głowę i spojrzał tamtemu prosto w oczy.
Rozdział 13
Na progu stał mężczyzna wyglądający na nie więcej niż trzydzieści lat. Miał na sobie czapkę z daszkiem z logo koszykarskiego klubu Chicago Bulls, koszulkę na ramiączkach i dresowe spodnie. Uwielbiał koszykarzy z Chicago, dlatego nosił ksywę Jordan. Stał przed drzwiami i sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Postawny blondyn obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
– Wejdź – rzucił krótko i odsunął się na bok.
Na zewnątrz doskwierał nieznośny upał, ale tutaj panował przyjemny chłód, korytarz pogrążony był w półmroku. Jordan wszedł i niepewnie spojrzał na gospodarza. Był w tym domu pierwszy raz.
– Prosto.
Jordan ruszył więc przodem. Szedł, szeroko rozstawiając nogi, a jego kolana wydawały się zginać na boki.
Gospodarz starał się, żeby nikt nie wiedział, kim jest i gdzie mieszka. Dla bezpieczeństwa. Teraz sytuacja była nadzwyczajna. Sprzątał po sobie i zamierzał zniknąć. Dlatego zaprosił tu Jordana.
Korytarz prowadził do urządzonego po spartańsku salonu. Gołe ściany, na środku stolik i cztery krzesła, w rogu sofa, na której można było się zdrzemnąć. Nic więcej. Okna z odsłoniętymi żaluzjami wychodziły na tył domu, odgrodzony od sąsiedniej posesji grubym żywopłotem.
– Priwiet, Jordan! – Basowy głos rozszedł się echem po pustym pomieszczeniu.
Na widok podnoszącego się z sofy Mykoły Jordan stanął jak wryty. Ukrainiec zbliżył się do niego z szerokim uśmiechem i wyciągnął dłoń. Był wyższy i dużo starszy, miał siwe włosy i pomarszczoną, kwadratową twarz, w której błyszczały błękitne oczy. Mówił po polsku ze śpiewnym akcentem, wtrącając rosyjskie lub ukraińskie słowa.
– Ja tiebia dawno nie widział.
– Pracuję w klubach, wieczorami – wyjaśnił Jordan.
– Da, da. Oczenʹ dobrze.
Gospodarz pchnął Jordana do pokoju i bez słowa wskazał jedno z krzeseł. Mężczyzna przysiadł na brzegu najbliższego. Na jego górnej wardze pojawiły się kropelki potu.
– Napijesz się czegoś?
Na głos gospodarza drgnął, ale przytaknął.
Po chwili stanęła przed nim szklanka wody z lodem. Tylko umoczył usta i zaraz ją odstawił, jakby woda była zatruta.
Gospodarz podszedł do stołu i usiadł po drugiej stronie. W jego twarzy było coś dziwnego. Kompletny brak wyrazu, żadnych uczuć, grymasów, zimne, puste błękitne oczy. Jak gdyby ich właściciel nie był człowiekiem, tylko zaprogramowanym robotem. W Jordanie budził większy strach niż potężny i znany z brutalności Ukrainiec.
– No dobrze, powiedz, czego się dowiedziałeś.
– Mój bliski kolega pracuje w komendzie wojewódzkiej. – Jordan zaczął wyrzucać z siebie słowa. – Nie jest policjantem. Jest informatykiem. Pomaga glinom odzyskiwać dane, grzebać w komputerach i tak dalej. Ma dostęp do wielu informacji.
– Wiesz czy nie?
– Jasne,