Эротические рассказы

Profesor Wilczur. Dołęga-Mostowicz TadeuszЧитать онлайн книгу.

Profesor Wilczur - Dołęga-Mostowicz Tadeusz


Скачать книгу
odpowiedzieć kobiecie, na której miłość nie znajduje się w sobie oddźwięku.

      – Myli się pani, panno Łucjo. – Wilczur ściągnął brwi. – To, co pani mi powiedziała, to, co pani czuje, jest dla mnie wielkim, wielkim i cennym darem. Człowiek, który tak mało w życiu doznał cieplejszych uczuć, umie je cenić wysoko. Nie znaczy to jednak, panno Łucjo, że potrafi również odpowiedzieć na nie takimiż uczuciami. Życie robi swoje, lata robią swoje. Wysycha serce, dusza traci swoje soki ożywcze, staje się cierpka i łykowata, wysycha na pergamin. Trzeba to rozumieć, panno Łucjo.

      – Nie wierzę – potrząsnęła głową. – Od trzech lat obcuję z panem, przyglądam się panu, widzę co dzień objawy wrażliwego pańskiego serca, wielkości i żywotności pańskiej duszy. Pańskie serce jest świeże jak serce dziecka. Przecież pan kocha ludzi?

      Profesor w zamyśleniu ruszył naprzód.

      – Tak, droga pani, ale to już jest coś innego. To nie jest osobiste, to nie przejmuje do dna, to nie targa wszystkimi nerwami, nie stanowi treści dni i nocy. Jakby tu pani powiedzieć? Między sercem kochającym człowieka młodego a moim jest taka różnica jak między płonącym ogniskiem a cichym kościołem… Widzi pani, to są te dwie miłości, dwie miłości różne…

      Znowu szli w milczeniu. Mijali ich nieliczni przechodnie.

      – I nie kochał pan nigdy? – zapytała Łucja.

      Wilczur podniósł głowę, jakby wpatrując się w jakiś punkt między gwiazdami, i powiedział wreszcie:

      – Kochałem kiedyś… Na imię jej było Beata.

      Zdawał się zapominać o obecności Łucji i mówił jak do siebie:

      – Była młoda i piękna i nigdy mnie nie kochała. Była moją żoną. Dawno już temu, przed wielu laty… Była moją żoną… Nie żoną, skarbem, królową, dzieckiem. Już sam dziś nie wiem – była treścią i celem mego życia. Każda myśl moja była myślą o niej, każdy mój uczynek – uczynkiem dla niej. Kochałem. O, ja wiem, co to znaczy kochać. Pamiętam siebie z owych lat, pamiętam też, że nie umiałem, nie potrafiłem zdobyć jej serca. Byłem widocznie zbyt gruboskórny, obsypywałem ją pieszczotliwymi słowami, drżałem na myśl, że jakaś najdrobniejsza jej zachcianka nie będzie spełniona… Ale ona nie miała drobnych zachcianek. Pragnęła tylko jednego: chciała pokochać. A ja nie umiałem stać się tym, kogo by pokochać mogła. Zawsze, codziennie widziałem w jej oczach tę jakby obawę przede mną, tę bezgraniczną odległość, jaka dzieliła jej myśli, jej świat od mego. Była najprzykładniejszą żoną, zdarzały się nawet takie chwile, kiedy zaczynałem wierzyć w to, że się zbliżymy do siebie. Złudzenia jednak rozwiewały się szybko. I znowu stawałem bezradny wobec tej milczącej, niezrozumiałej dla mnie istoty, zapewne tak niezrozumiałej dla mnie, jak ja byłem dla niej. Zachowywała się w stosunku do mnie tak jak małe dziecko, które znalazło się w klatce słonia. Wprawdzie ma doń zaufanie, lecz boi się każdego swego ruchu, każdego swego słowa, bo nie wie, jak na nie zareaguje to wielkie, ciężkie zwierzę.

      Umilkł, a po dłuższej chwili Łucja zapytała:

      – Nie żyje?

      Profesor skinął głową i nagle się ożywił.

      – Chodźmy. Niech pani wstąpi do mnie, pokażę pani jej fotografię.

      I tak jakby nie spodziewał się najmniejszego protestu ze strony Łucji, zawrócił od razu w stronę domu. Łucja szła obok niego, cała rozdygotana wewnętrznie. Wyznania własne, a teraz wyznania profesora wznieciły w niej zamęt myśli i uczuć. Ach, czemuż nie żyła wcześniej, czemuż nie poznała go przed tamtą, przed tamtą głupią i niegodną, która nie umiała ocenić swego szczęścia.

      Łucja wiedziała o tym, że Wilczur kiedyś był żonaty i że od wielu lat jest już wdowcem. Poznała nawet przelotnie przed trzema laty jego córkę, panią Czyńską, do której uczuła prawdziwą sympatię. Po mieście krążyło tak wiele sprzecznych historyjek o romantycznej przeszłości rodziny Wilczurów, że trudno było prawdę odróżnić od rzeczy zmyślonych. Łucja zresztą nie miała tej ciekawości, która skłania inne kobiety do grzebania się w cudzych sprawach. Wolała nawet, jeżeli chodziło o Wilczura, by nadal dla niej pozostał ową tajemniczą postacią, na wpół legendarną, na wpół rzeczywistą. Pragnęła go poznawać dzień po dniu, tak jak poznaje się karta po karcie historię tragicznych przeżyć uwielbianego bohatera, dzieje jego życia, labirynty jego duszy.

      Łucja była już kilkakrotnie w willi profesora z okazji różnych spraw zawodowych. Przyjmował ją jednak zawsze w salonie. Tym razem po raz pierwszy wprowadził ją do gabinetu. Zapalił światło i nic nie mówiąc, wskazał wielki portret nad kominkiem.

      Z szerokich, srebrnych ram spoglądała na Łucję wielkimi, jakby lekko zdziwionymi oczyma piękna kobieta, o jasnych włosach i dziewczęcym owalu twarzy. Wokół niedużych ust układał się jakby smutek, piękna, wysmukła ręka o długich, rasowych palcach leżała bezwładnie wśród fałd ciemnego jedwabiu sukni.

      Zazdrość ścisnęła serce Łucji. Ta pani z portretu wydała się jej stokroć od niej piękniejsza, nieosiągalnie wytworna i subtelna.

      – Na imię jej było Beata… – usłyszała za sobą cichy głos Wilczura. – Pewnego dnia wróciłem i zastałem dom… pusty. Odeszła, porzuciła mnie, porzuciła dla innego, dla miłości.

      Łucja poczuła, że serce jej podchodzi aż pod krtań. Nagłym odruchem odwróciła się, chwyciła rękę Wilczura i gorączkowo, nieprzytomnie, wśród łkania zaczęła ją całować, jakby tymi pocałunkami chciała mu nagrodzić ową krzywdę, ową zbrodniczą krzywdę wyrządzoną przez tamtą…

      – Co pani!… Co pani robi! Panno Łucjo! – zawołał z oburzeniem Wilczur, nagle ocknąwszy się z zamyślenia. – Niechże pani da spokój, to do niczego niepodobne.

      Usadowił ją trzęsącą się od płaczu w fotelu, rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu karafki z wodą. Na stoliku przy kominku stał koniak. Nalał kieliszek i podał Łucji, mówiąc stanowczym i łagodnym tonem, tym tonem, którym zwykle skłaniał pacjentów swoich do posłuszeństwa:

      – Niech to pani zaraz wypije.

      Posłusznie spełniła jego rozkaz i z wolna się uspokajała, podczas gdy on mówił:

      – Trzeba panować nad swoimi nerwami, droga pani. Trzymać się w ryzach. Cóż to z pani za lekarz, jeżeli panią cudze cierpienia tak wyprowadzają z równowagi, że w starym, poczciwym profesorze widzi pani nagle kardynała, którego trzeba obcałowywać po rękach? A może pani chciała przez to uczcić mój sędziwy wiek?… Odebrać mi resztę złudzeń? No i jak pani teraz wygląda? Proszę zaraz powycierać sobie te nieprzystojne łzy.

      Podał jej swoją wielką chustkę, a Łucja, wycierając oczy, powtarzała:

      – Nienawidzę jej… Nienawidzę..

      Uspokajała się z wolna.

      – No, może jeszcze jeden kieliszek? – zapytał Wilczur.

      Zaprzeczyła ruchem głowy.

      – Dziękuję i bardzo pana przepraszam za ten wybuch histerii. Zachowuję się rzeczywiście okropnie.

      – Przez kurtuazję nie śmiem przeczyć – umyślnie gderliwym tonem powiedział Wilczur. – Nie śmiem przeczyć. Zachowuje się pani jak pensjonarka z blednicą na podłożu skrofulicznym.

      Chciał ją rozśmieszyć, lecz słowa jego nie dotarły do świadomości Łucji.

      – Czy pan… czy pan ją wciąż kocha? – zapytała i przygryzła wargi, by się znów nie rozpłakać.

      Brwi Wilczura ściągnęły się.

      – Droga pani, tyle już lat minęło, tyle wody upłynęło, tyle razy wiosną grób jej porastał nową trawą…


Скачать книгу
Яндекс.Метрика