Pan Wołodyjowski. Генрик СенкевичЧитать онлайн книгу.
type="note">134. Ludzi nie masz! – myślałem sobie – ludzi nie masz prawdziwie tę ojczyznę miłujących! I tak mi było, jakoby mi kto nóż w pierś wbijał. Aż razu pewnego… było to ostatniego dnia w podhajeckim okopie… gdym was w dwa tysiące posłał do ataku na dwadzieścia sześć tysięcy ordy, a wyście na oczywistą śmierć, na pewne jatki lecieli z takim okrzykiem i ochotą, jakoby na wesele, przyszło mi nagle na myśl: „A owi moi żołnierze?” I Bóg w jednej chwili zdjął kamień z serca, i w oczach stało mi się jasno. Ci – rzekłem – z czystej miłości dla matki tam giną; ci nie pójdą do związków ani do zdrajców; z nich utworzę święte bractwo, z nich utworzę szkołę, w której młode pokolenia uczyć się będą. Ich przykład, ich kompania podziała; przez nich ten naród nieszczęsny się odrodzi, prywaty próżen135, swawoli niepomny, i stanie jako lew okrutną moc w członkach czujący, i świat zadziwi! Takie to bractwo z moich żołnierzów136 uczynię!
Tu pan Sobieski sam zapłonął, podniósł do góry głowę podobną do głowy rzymskiego cezara i wyciągnąwszy ręce zawołał:
– Panie! Nie pisz na naszych murach Mane, Tekel, Fares!137 i pozwól mi moją ojczyznę odrodzić!
Nastała chwila milczenia.
Mały rycerz siedział z głową spuszczoną i czuł, że go drżenie chwyta w całym ciele.
Hetman chodził czas jakiś szybkimi krokami po izbie, następnie zatrzymał się przed małym rycerzem.
– Przykładów trzeba – rzekł – przykładów co dzień, które by w oczy biły. Wołodyjowski! Jam ciebie w pierwszym rzędzie do bractwa zaliczył. Zali chcesz do niego należeć?…
Mały rycerz wstał i objął hetmańskie kolana.
– Ot! – rzekł wzruszonym głosem – Ot! Usłyszawszy, że mam znów jechać, pomyślałem, że mi się krzywda dzieje i że mi się wczas dla mojej boleści należy, a teraz widzę, żem zgrzeszył… i… i kajam się takowej myśli, i mówić nie mogę, bo mi wstyd…
Hetman przycisnął go w milczeniu do serca.
– Garść nas jest – rzekł – ale inni pójdą za przykładem.
– Kiedy mam jechać? – pytał mały rycerz. – Mógłbym i do Krymu samego, bom już tam bywał.
– Nie – rzekł hetman. – Do Krymu poślę Ruszczyca. Ma on tam pobratymców, a nawet i imienników, podobno, że braci stryjecznych, którzy dziećmi przez ordę zagarnięci, zbisurmanili się i do godności między pogany doszli. Ci mu będą we wszystkim pomocą; zaś ciebie w polu potrzebuję, ile że nie masz, kto by ci w procederze z Tatary dorównał.
– Kiedy mam jechać? – powtórzył mały rycerz.
– Za dwie niedziele najdłużej. Potrzebuję się jeszcze z panem podkanclerzym koronnym rozmówić i z panem podskarbim, listy Ruszczycowi przygotować i instrukcje mu dać. Wszelako bądź gotów, bo się będę spieszył.
– Od jutra będę gotów!
– Bóg ci zapłać za intencje, ale tak prędko nie potrzeba. Nie pojedziesz też na długo, bo w czasie elekcji, jeśli tylko pokój będzie, tu mi będziesz potrzebny, w Warszawie. Słyszałeś o kandydatach? Co też się między szlachtą mówi?
– Z klasztorum niedawno na świat wychynął, a tam nie o światowych rzeczach myślą. Wiem tylko, co mi pan Zagłoba powiadał.
– Prawda. Mogę mieć od niego informacje. Siła on między szlachtą znaczy. A ty za kim myślisz dać kreskę?
– Sam jeszcze nie wiem, jeno tak myślę, że wojennego potrzeba nam pana.
– Oto jest! Tak! Tak! Mam i ja takiego na myśli, który by samym imieniem sąsiadów przeraził. Wojennego nam pana potrzeba, jako był Stefan Batory. No, bądź zdrów, żołnierzyku!… Wojennego nam pana potrzeba! Wszystkim to powtarzaj!… Bądź zdrów!… Bóg ci zapłać za gotowość!…
Pan Michał pożegnał się i wyszedł.
Przez drogę rozmyślał. Był jednak żołnierzysko rad, że ma jeszcze przed sobą tydzień lub dwa, bo miłą mu była ta przyjaźń i ta pociecha, którą mu Krzysia Drohojowska niosła. Cieszył się też myślą, że na elekcję powróci, i w ogóle już bez zmartwienia do domu wracał. Miały i stepy dla niego jakiś urok, za którym nie wiedząc tęsknił. Tak przecie przywykł do tych przestrzeni bez końca, w których konny żołnierz ptakiem się więcej niż człowiekiem czuje.
– Ano pojadę – mówił sobie – do tych pól niezmiernych, do stanic i mogił, starego życia na nowo skosztować, z żołnierzami pochody odprawiać, granicy po żurawiemu strzec, z wiosną w trawach buszować, ano pojadę, pojadę!
Tymczasem rozpuścił konia, i jechał skokiem, bo już zatęsknił za pędem i za świstem wiatru w uszach. Dzień był pogodny, suchy, mroźny. Śnieg zmarzły pokrywał już ziemię i skrzypiał pod nogami bachmata138. Zbite jego grudki wylatywały z impetem spod kopyt. Pan Wołodyjowski leciał tak, że pachołek, na gorszym koniu siedzący, daleko pozostał za nim.
Miało się ku zachodowi; zorze świeciły na niebie, rzucając na śnieżne przestrzenie fioletowy odblask. Na rumiane niebo weszły pierwsze gwiazdy migotliwe i księżyc się podnosił w kształcie srebrnego sierpa. Droga była pusta, ledwie gdzieniegdzie wymijał rycerz jakąś furę i leciał ciągle; dopiero ujrzawszy w dali dwór Ketlingowy, powstrzymał konia i pozwolił się dopędzić pachołkowi.
Nagle ujrzał przed sobą idącą naprzeciw jakąś wysmukłą postać.
Była to Krzysia Drohojowska.
Pan Michał poznawszy ją zeskoczył natychmiast z konia i oddał go pachołkowi, sam zaś podbiegł ku niej, nieco zdziwiony, ale bardziej jeszcze uradowany jej widokiem.
– Żołnierze mówią – rzekł – że o zorzy można różne nadprzyrodzone persony spotkać, które czasem złą, a czasem dobrą wróżbę znaczą; ale już dla mnie lepszej nad spotkanie waćpanny wróżby być nie może.
– Pan Nowowiejski przyjechał – odpowiedziała Krzysia – z Basią i panią stolnikową się zabawia, ja zaś wyszłam umyślnie naprzeciw waćpanu, bom była niespokojna o to, co pan hetman miał waćpanu powiedzieć.
Szczerość tych słów niezmiernie ujęła małego rycerza za serce.
– Zali naprawdę waćpanna tak się o mnie troszczysz? – pytał podnosząc na nią oczy.
– Tak! – odrzekła niskim głosem Krzysia.
Wołodyjowski oczu z niej nie spuszczał, bo nigdy dotąd nie wydawała mu się tak piękną. Na głowie miała kapturek atłasowy, a biały puszek łabędzi otaczał jej drobną, bladawą twarz, na którą padał blask miesiąca i rozświecał łagodnie te szlachetne brwi, oczy spuszczone, długie rzęsy i ów ciemny, ledwie dostrzegalny puszek nad ustami. Spokój jakiś był w jej twarzy i dobroć wielka.
Poczuł pan Michał w tej chwili, że to jest przyjacielskie, kochane oblicze.
Więc rzekł:
– Żeby nie pachołek, który za nami jedzie, to bym na tym śniegu do nóg waćpannie z wdzięczności upadł.
A ona:
– Waćpan takich rzeczy nie mów, bom ich niegodna, a w nagrodę powiedz, że ostajesz przy nas i że cię będę mogła dłużej pocieszać!
– Nie zostaję! – odrzekł pan Wołodyjowski.
Krzysia zatrzymała się nagle:
– Nie może być?
– Zwyczajna żołnierska
135
136
137
138