Pan Wołodyjowski. Генрик СенкевичЧитать онлайн книгу.
Krzysia.
Wszedł i zastał ją szyjącą.
– Waćpanna mnie wołała?
– Chciałam wiedzieć, czy to nie kto obcy chodzi… Sama tu jestem od dwóch godzin…
Wołodyjowski przysunął krzesło i przysiadł się na brzeżku.
Upłynęła długa chwila; milczał, nogami nieco szurgał zasuwając je coraz głębiej pod stołek i wąsikami ruszał. Krzysia przestała szyć i podniosła na niego wzrok; spojrzenia ich spotkały się, a potem nagle spuścili oboje oczy…
Gdy Wołodyjowski podniósł je znowu, na twarz Krzysi padały ostatnie blaski słońca, a była w nich śliczna. Włosy jej błyszczały na zagięciach jak złote.
– Za parę dni waćpan wyjedzie? – rzekła tak cicho, iż pan Michał ledwie mógł dosłyszeć.
– Nie może inaczej być!
I znów nastała chwila milczenia, po której Krzysia zaczęła mówić:
– Myślałam w ostatnich dniach, że waćpan zagniewał się na mnie…
– Jako żywo! – zawołał Wołodyjowski – byłbym niegodzien spojrzenia waćpanny, gdybym był to uczynił, ale nie to było.
– A co było? – pytała Krzysia podnosząc nań znów oczy.
– Wolę szczerze mówić, bo tak myślę, że zawsze szczerość od symulowania więcej warta… Ale… ale tego nie potrafię wypowiedzieć, ile mnie waćpanna wlewałaś pociechy do serca i jaką ja wdzięczność dla niej żywiłem!
– Bodajby tak zawsze było! – odpowiedziała Krzysia splatając na bębenku ręce.
A na to pan Michał ze smutkiem wielkim:
– Bodajby! bodajby było… Ale mnie pan Zagłoba powiedział… (tak mówię przed waćpanną, jako przed księdzem) pan Zagłoba powiedział, że amicycja z białogłowami nieprzezpieczna rzecz, bo snadnie, jako żar pod popiołem, gorętszy afekt pod nią skrywać się może. Ja zaś pomyślałem, że pan Zagłoba może mieć rację, i – przebacz, waćpanna, prostakowi żołnierzowi – inny by to misterniej wywiódł, a mnie… jeno się serce krwawi, żem waćpannę przez te ostatnie dni postponował… i żyć mi niemiło…
To rzekłszy pan Michał począł ruszać wąsikami tak szybko, jak żaden żuk nie rusza.
Krzysia spuściła głowę i po chwili dwie łezki poczęły jej płynąć po policzkach.
– Jeśli tak waćpanu będzie spokojniej, jeśli mój siostrzyński afekt nicpotem157, to ja go ukryję…
I drugie dwie łezki, potem trzecie ukazały się jej na jagodach158.
Ale na ten widok rozdarło się w panu Michale serce do reszty; skoczył do Krzysi i porwał jej ręce. Bębenek potoczył się z jej kolan aż na środek pokoju, rycerz jednak na nic nie zważał, tylko do ust przyciskał te ciepłe, miękkie, aksamitne dłonie powtarzając:
– Nie płacz waćpanna! Dla Boga! nie płacz!
Nie przestał zaś całować tych dłoni nawet i wówczas, gdy Krzysia, jak zwykle czynią ludzie we frasunku, założyła je na głowę; owszem całował je tym goręcej, aż ciepło bijące od jej włosów i czoła upoiło go jak wino i pomieszało mu zmysły.
Wówczas, sam nie wiedział jak i kiedy, usta jego obsunęły się jej na czoło i całowały je jeszcze goręcej; potem zasię obsunęły się na jej spłakane oczy i świat zakręcił się z nim zupełnie; potem uczuł ów puszek delikatniuchny nad jej ustami; potem usta ich połączyły się i przycisnęły do siebie długo i z całej mocy. Cicho uczyniło się w komnacie, tylko zegar tykał poważnie.
Nagle w sieni rozległo się tupotanie Basi i jej półdziecinny głos powtarzający:
– Mróz! Mróz! Mróz!
Wołodyjowski odskoczył od Krzysi jak spłoszony ryś od ofiary, a w tej chwili wleciała z hałasem Baśka powtarzając ciągle:
– Mróz! Mróz! Mróz!
Nagle potknęła się o bębenek leżący na środku pokoju. Wówczas stanęła i spoglądając ze zdziwieniem to na bębenek, to na Krzysię, to na pana małego rzekła:
– Cóż to? Godziliście w siebie wzajem jako pociskiem?…
– A gdzie ciotula? – spytała Drohojowska starając się wydobyć ze swej falującej piersi spokojny i naturalny głos.
– Ciotula z sanek powoli wyłazi – odrzekła również zmienionym głosem Basia.
I ruchliwe jej nozdrza poruszyły się kilkakrotnie. Spojrzała jeszcze po razu159 na Krzysię i na pana Wołodyjowskiego, który przez ten czas podniósł bębenek, po czym nagle wyszła z pokoju.
Ale w tej chwili wtoczyła się pani stolnikowa, zeszedł i pan Zagłoba z góry i poczęła się rozmowa o pani podkomorzynie lwowskiej.
– Nie wiedziałam, że to chrzestna matka pana Nowowiejskiego – rzekła pani stolnikowa – któren też musiał jej jakoweś konfidencje160 poczynić, bo okrutnie nim Basię prześladowała.
– A Basia co na to? – spytał Zagłoba.
– I, co tam Basia! Na psa łyko! Powiedziała pani podkomorzynie tak: „On nie ma wąsów, a ja rozumu – i nie wiadomo, kto się pierwej swego doczeka”.
– Wiedziałem, że ona języka nie zgubi, ale kto ją tam wie, co naprawdę myśli. Chytrość białogłowska!
– U Basi co w sercu, to w gębie. Zresztą mówiłam już waćpanu, że ona jeszcze woli bożej nie czuje: Krzysia więcej!
– Ciotula! – ozwała się nagle Krzysia.
Dalszą rozmowę przerwał sługa, który oznajmił, że wieczerza podana. Poszli więc wszyscy do jadalnej izby, tylko Basi nie było.
– Gdzie panienka? – spytała pani stolnikowa pachołka.
– Panienka w stajni. Mówiłem panience, że wieczerza idzie, a panienka powiedziała: „dobrze”, i poszła do stajni.
– Zaliby się jej co niemiłego przygodziło? Taka była wesoła! – rzekła zwracając się do Zagłoby pani Makowiecka.
Wtem mały rycerz, który miał sumienie niespokojne, rzekł:
– Skoczę po nią!
I skoczył. Znalazł ją rzeczywiście zaraz za stajennymi drzwiami siedzącą na wiązce siana. Była tak zamyślona, że wcale go nie spostrzegła, gdy wchodził.
– Panno Barbaro! – rzekł mały rycerz schylając się nad nią.
Basia drgnęła jakby ze snu zbudzona i podniosła nań oczy, w których Wołodyjowski dostrzegł z największym zdziwieniem dwie łzy wielkie jak perły.
– Dla Boga! Co waćpannie jest? Płaczesz?
– Ani mi się śni! – zawołała zrywając się Basia. – Ani mi się śni! To z mrozu!
I rozśmiała się wesoło, ale śmiech to był nieco przymuszony.
Następnie, chcąc odwrócić od siebie uwagę, wskazała na klatkę, w której stał dzianet podarowany panu Wołodyjowskiemu przez hetmana, i rzekła żywo:
– Waćpan mówiłeś, że do tego konia wchodzić nie można? Otóż zobaczymy!
I nim pan Michał zdążył ją zatrzymać, skoczyła do klatki. Dziki rumak począł zaraz przysiadać na zadzie, tupać i tulić uszy.
– Dla
157
158
159
160