Pan Wołodyjowski. Генрик СенкевичЧитать онлайн книгу.
ale i tu Bóg nie pofortunił24, bo oboje z panem Zagłobą wyjechali w Kaliskie, do pana Stanisława, rotmistrza. Nie umiał nikt powiedzieć, kiedy wrócą. Wówczas ja sobie pomyślałem: i tak mi droga na Żmudź, wstąpię do waćpaństwa dobrodziejstwa i opowiem, co się stało.
– Wiedziałem to dawno, że godny z waści kawaler – rzekł Kmicic.
– Nie o mnie tu chodzi, jeno o Wołodyjowskiego – odparł Charłamp – i przyznam się waćpaństwu, że się wielce o niego obawiam, aby umysł mu się nie pomieszał…
– Bóg go od tego ochroni – rzekła pani Andrzejowa.
– Jeśli go uchroni, to pewnikiem habit wdzieje, bo powiadam waćpaństwu, że takiej żałości, jakom żyw, nie widziałem… A szkoda żołnierza! Szkoda!
– Jak to szkoda? To chwały bożej przybędzie! – ozwała się znów Kmicicowa.
Charłamp począł wąsami ruszać i trzeć czoło.
– Owóż, mościa dobrodziko… albo przybędzie, albo i nie przybędzie. Policzcie no waćpaństwo, ilu to on pogan i heretyków w życiu zgładził, czym pewnie więcej Zbawiciela naszego i jego Najświętszą Matkę udelektował25 niż niejeden ksiądz kazaniami. Hm! Rzecz namysłu godna! Każdy niech służy chwale bożej, jak najlepiej umie… Owóż, widzicie państwo, między jezuitami znajdzie się zawsze siła od niego mądrzejszych, a takiej drugiej szabli w Rzeczypospolitej nie masz…
– Prawda jest, jak mi Bóg miły! – ozwał się Kmicic. – Nie wiesz waszmość, czyli on został w Częstochowie, czy pojechał?
– Był do chwili mego wyjazdu. Co potem uczynił, nie wiem. Wiem jeno, że broń Boże zapamiętania, broń Boże choroby, która często z desperacją idzie w parze, sam on tam będzie, bez pomocy, bez krewnego, bez przyjaciela, bez pociechy.
– Niechże cię Najświętsza Panna w cudownym miejscu ratuje, wierny przyjacielu! – zawołał nagle Kmicic – któryś mi tyle wyświadczył, że i brat nie uczyniłby więcej!
Pani Andrzejowa zamyśliła się głęboko i długi czas trwało milczenie, na koniec podniosła swą jasną głowę i rzekła:
– Jędrek, czy ty pamiętasz, ileśmy mu winni?
– Jeśli zapomnę, to od psa oczu pożyczę, bo swoimi nie będę śmiał na uczciwego człeka spojrzeć!
– Jędrek, ty go nie możesz tak ostawić.
– Jakże to?
– Jedź do niego.
– Oto zacne białogłowskie serce, oto zacna pani! – zawołał Charłamp chwytając ręce Kmicicowej i pokrywając je pocałunkami.
Ale Kmicicowi nie w smak była rada, więc począł głową kręcić i rzekł:
– Ja bym dla niego na koniec świata pojechał, ale… sama wiesz… żebyś to była zdrowa, nie mówię… ale sama wiesz! Broń Boże strachu jakiego, jakiej przygody… Usechłbym z niespokojności… Żona pierwsza niż najlepszy przyjaciel… Pana Michała mi żal ale… sama wiesz!…
– Ja się pod opieką laudańskich ojców zostanę. Teraz tu spokojnie, nie byle czego też się ulęknę. Bez woli bożej włos mi nie spadnie… A tam pan Michał ratunku może potrzebuje…
– Oj, potrzebuje! – wtrącił Charłamp.
– Słyszysz, Jędrek. Ja zdrowa. Krzywda mnie od nikogo nie spotka… Wiem ja, że ci niesporo odjeżdżać…
– Wolałbym na armaty z kociubą iść! – przerwał Kmicic.
– Zali to myślisz, że jak ostaniesz, nie będzie ci gorzko, ilekroć pomyślisz: przyjacielam zaniechał! A jeszcze i Pan Bóg w gniewie słusznym łatwo błogosławieństwa może umknąć!
– Sęk mi w głowę wbijasz. Powiadasz, że może błogosławieństwa umknąć? Tego się boję!
– Taki przyjaciel jak pan Michał, toż to święty obowiązek go ratować!
– Jać Michała kocham całym sercem. Trudno!… Kiedy trzeba, to rychło trzeba, bo tu każda godzina znaczy! Zaraz do stajen idę… Przez Bóg żywy, czy już nie ma innej rady? Licho tamtych nadało w Kaliskie jechać! Toć mi nie o siebie chodzi, ale o ciebie, krociu najmilszy! Wolałbym majętności stracić niż bez ciebie jeden dzień dychać. Kto by mi powiedział, że nie dla służby publicznej ciebie odjadę, to bym mu rękojeść po krzyżyk w gębę wsadził. Obowiązek – mówisz? Niechże będzie! Kiep, kto się ogląda! Żeby dla kogo innego, nie dla Michała, nigdy bym tego nie uczynił!
Tu zwrócił się do Charłampa:
– Mości panie, proszę ze mną do stajen, konie opatrzym. A ty, Oleńka, każ mi łuby26 pakować. Niech tam który z laudańskich omłotu pilnuje… Panie Charłamp, choć ze dwie niedziele musisz waćpan u nas posiedzieć, żony mi dopilnujesz. Może też się tu w okolicy jaka dzierżawa znajdzie. Bierz Lubicz! Co? Chodź waćpan do stajni! Za godzinę ruszam! Kiedy trzeba, to trzeba!…
Rozdział II
Jakoż dobrze jeszcze przed zachodem słońca ruszył rycerz, żegnany przez żonę łzami i krzyżem, w którym drzazgi świętego drzewa kunsztownie w złoto były osadzone. A że z dawnych lat bardzo był pan Kmicic do nagłych pochodów nawykły, więc ruszywszy gnał, jakby chodziło o doścignięcie umykających z łupem Tatarów.
Dobrawszy się do Wilna, jechał na Grodno, Białystok, a stamtąd do Siedlec się przebierał. Przejeżdżając przez Łuków dowiedział się, że państwo Skrzetuscy z dziećmi i panem Zagłobą dniem przedtem powrócili właśnie z Kaliskiego, więc postanowił do nich wstąpić, bo z kimże mógł nad ratowaniem Wołodyjowskiego skuteczniej się naradzić?
Przyjęli go tedy ze zdziwieniem i radością, która jednak zaraz w ciężki płacz się zmieniła, gdy im cel swego przybycia oznajmił.
Pan Zagłoba cały dzień uspokoić się nie mógł i nad stawem wciąż płakał tak rzewnie, że jak sam później powiadał: aż staw wezbrał i stawidła trzeba było otwierać. Ale wypłakawszy się poszedł po rozum do głowy i oto co mówił na naradzie:
– Jan nie może jechać, bo do kapturu obran, spraw zaś będzie siła, jako że po tylu wojnach pełno jest duchów niespokojnych. Z tego, co jegomość pan Kmicic powiada, widać, że bociany na zimę w Wodoktach zostaną, bo je tam do inwentarza roboczego policzono i funkcję spełnić muszą. Nie dziwota, że przy takim gospodarstwie niesporo waćpanu wyruszać w drogę, zwłaszcza że nie wiadomo, jak długo ona może potrwać. Wielkiegoś serca dowiódł, żeś wyjechał, ale mamli szczerze radzić, toć powiem: wracaj, gdyż tam bliższego jeszcze konfidenta potrzeba, który by do serca nie brał, choćby go i ofuknięto, i widzieć nie chciano. Patientia27 tam potrzebna i doświadczenie wielkie, a waszmość masz tylko przyjaźń dla Michała, która w takowym wypadku non sufficit28. Nie gniewaj się jeno waść, bo sam przyznać musisz, żeśmy obaj z Janem dawniejsi przyjaciele i więcejśmy razem przygód przebyli. Miły Boże! Ileż to razy on mnie, a ja jego w opresji ratowałem!
– Gdybym się też zrzekł funkcji deputata? – przerwał Skrzetuski.
– Janie, to służba publiczna! – odparł surowo Zagłoba.
– Bóg widzi – mówił strapiony Skrzetuski – że stryjecznego mego, Stanisława, miłuję szczerym braterskim afektem, ale Michał bliższy mi niż brat.
– Mnie on i od rodzonego bliższy, tym bardziej że rodzonego nigdy nie miałem. Nie czas się o afekta spierać!
24
25
26
27
28