Hrabia Monte Christo. Александр Дюма-сынЧитать онлайн книгу.
tu wprawną rękę. Jakież to szczęście dla mnie mieć do czynienia z takim jak pan człowiekiem – i wzrokiem pełnym wdzięczności spojrzał na Villeforta. – Ale ten zazdrośnik jest naprawdę moim straszliwym wrogiem.
W błyskawicy, która przemknęła w oczach młodzieńca, kiedy wymawiał te słowa, Villefort mógł dostrzec, ile gwałtownej energii skrywało się pod tą pozorną łagodnością.
– Teraz więc proszę – rzekł podprokurator – odpowiadaj mi pan szczerze, nie jak winowajca sędziemu, lecz jako człowiek rozmawiający z tym, kogo jego los naprawdę obchodzi, ile jest prawdy w tym anonimie?
I rzucił z niesmakiem na biurko list, który Dantès właśnie mu zwrócił.
– Wszystko tu prawdziwe – i nic. Przysięgam na honor marynarza, na miłość moją do Mercedes, na życie ojca mojego, że to, co powiem, jest najczystszą prawdą.
– Mów pan – rzekł głośno Villefort i pomyślał: „Ach, gdyby mogła mnie widzieć Renata; byłaby ze mnie zadowolona i nie nazywałaby mnie już katem”.
– A więc, kiedyśmy opuścili Neapol, kapitan Leclère zapadł na zapalenie mózgu, a ponieważ nie mieliśmy lekarza na statku, a kapitan nie chciał zatrzymywać się ani chwili w żadnym porcie, spiesząc się na Elbę, jego stan pogorszył się tak, że pod koniec trzeciego dnia, czując, że zbliża się śmierć, przywołał mnie do siebie. „Mój drogi Edmundzie – rzekł do mnie – przysięgnij mi na honor, że wykonasz, co ci powiem. Idzie tu o rzecz najwyższej wagi”. „Przysięgam, kapitanie” – odpowiedziałem. „Dobrze zatem; ponieważ po mojej śmierci dowództwo statku przejdzie na ciebie, każesz zawinąć na Elbę, wylądujesz w Portoferraio, udasz się do wielkiego marszałka i oddasz mu ten list. Być może dadzą ci tam inny list lub jakieś zlecenie, które ja miałbym wykonać. Zlecenie to, Edmundzie, wypełnisz za mnie, a zasługa i cześć spadną na ciebie”. „Dobrze, kapitanie, ale być może nie dostanę się tak łatwo do wielkiego marszałka, jak pan myśli”. „Wówczas każesz mu oddać ten pierścień, a wszelkie trudności będą usunięte”. To mówiąc, oddał mi pierścień. W parę godzin później stracił przytomność, a nazajutrz umarł.
– I co pan następnie uczynił?
– To, co każdy by zrobił, będąc na moim miejscu. Prośba umierającego jest święta, a u marynarzy prośba dowódcy jest rozkazem, który należy wykonać. Kazałem więc wziąć kurs na Elbę, gdzie przybyliśmy następnego dnia. Kazałem wszystkim zostać na pokładzie, a sam zszedłem na ląd. Dzięki pierścieniowi wszystkie drzwi stanęły przede mną otworem. Marszałek przyjął mnie, wypytał względem śmierci kapitana Leclère i wręczył mi, jak przewidział kapitan, list, który polecił mi odwieźć osobiście do Paryża. Przyrzekłem, ponieważ w ten sposób mogłem spełnić ostatnią wolę kapitana. Wróciłem na statek i kazałem płynąć do Marsylii, gdzie przybyliśmy wczoraj. Po załatwieniu wszystkich formalności portowych, pobiegłem do narzeczonej, którą znalazłem piękniejszą i bardziej zakochaną niż kiedykolwiek. Dzięki panu Morrel ominęliśmy część formalności kościelnych; po czym, jak to już panu wiadomo, byłem na swoich zaręczynach, za godzinę mieliśmy się pobrać, a jutro chciałem wyjechać do Paryża. I oto wskutek denuncjacji, którą pan równie jak ja wydajesz się gardzić, zostałem aresztowany.
– Tak, tak – mówił cicho Villefort – to wszystko wydaje mi się prawdą i jeżeliś pan w czym zawinił, to przez nierozwagę; a nierozwaga ta usprawiedliwiona jest rozkazem pańskiego dowódcy. Dajże mi pan list, który ci wręczono na Elbie. I proszę mi jeszcze zaręczyć, że stawisz się na każde wezwanie, po czym możesz pójść do swoich przyjaciół.
– Jestem więc wolny? – zawołał Dantès, przepełniony radością.
– Tak, daj mi pan tylko ten list.
– Jest on zapewne u pana na biurku, albowiem odebrano mi go wraz z innymi papierami, a w tym pliku rozpoznaję niektóre z moich dokumentów.
– Zaraz, zaraz – rzekł podprokurator do Dantèsa, który sięgał już po rękawiczki i kapelusz. – Do kogo list ten był adresowany?
– Do pana Noirtier, przy ulicy Coq-Héron w Paryżu.
Grom z jasnego nieba nie poraziłby tak Villeforta, jak owe niespodziewane słowa. Opadł na fotel, skąd się wcześniej podniósł, aby zabrać plik papierzysk odebranych Dantesowi, przerzucając go szybko, wydobył ów fatalny list i spojrzał nań z niewymowną trwogą.
– Noirtier, ulica Coq-Héron, nr 13 – przeczytał szeptem, blednąc coraz bardziej.
– Tak – odpowiedział Dantès zdziwiony. – Czy go pan zna?
– Nie – odrzekł żywo Villefort. – Wierny poddany króla nie może mieć znajomych wśród konspiratorów.
– Więc chodzi o jakiś spisek? – wykrzyknął Dantès, przejęty znów trwogą, po tym, jak już czuł się na wolności. – Tak czy inaczej, powiedziałem już panu, żem nie znał zupełnie treści tego listu.
– Tak – odparł stłumionym głosem Villefort – ale znasz pan nazwisko tego, do którego był adresowany.
– Nie mogłem nie znać, bo jakże mógłbym inaczej oddać list.
– Nikomu tego listu nie pokazywałeś? – pytał Villefort i w miarę jak odczytywał list, bladł coraz bardziej.
– Nikomu, ręczę słowem.
– I nikt nie wie, żeś miał u siebie list z Elby do pana Noirtier?
– Nikt, oprócz tego, który mi go dał.
– I to za wiele, za wiele – wyszeptał Villefort.
Im bardziej zbliżał się koniec listu, tym bardziej Villefort posępniał; jego zbielałe usta, drżące ręce i pałające oczy przejmowały Dantesa najokropniejszą obawą.
Przeczytawszy list, Villefort ukrył twarz w dłoniach i przygnębiony trwał tak chwilę w odrętwieniu.
– Mój Boże, cóż ci jest, panie? – spytał nieśmiało Dantès.
Villefort nie odpowiedział, ale po kilku chwilach podniósł głowę; twarz miał bladą i zmienioną… i odczytał raz jeszcze list.
– Mówisz pan zatem, że nie wiesz, co zawiera ten list? – zapytał znów.
– Na honor, powtarzam, że nie. Ale co panu jest? Mój Boże, pan zemdleje! Czy mam zadzwonić lub zawołać kogoś?
– Nie potrzeba – zawołał Villefort, podnosząc się żywo. – Nie ruszaj się pan i nie odzywaj, ja tu rozkazuję, nie pan.
– Proszę pana – zaprotestował dotknięty Dantès. – Chciałem zawołać o pomoc dla pana, to wszystko.
– Nikogo nie potrzebuję, to chwilowy zawrót głowy i nic więcej. Myśl pan raczej o sobie, nie o mnie – i mów.
Dantès oczekiwał na pytania, które – jak by się mogło zdawać – powinny się pojawić po tym stanowczym żądaniu, ale na próżno: Villefort opadł na fotel, otarł pot z czoła lodowatą ręką, i jeszcze raz zabrał się do czytania listu.
„A jeśli on zna treść listu – mówił sam do siebie. – Jeśli się jeszcze dowie, że Noirtier jest ojcem Villeforta, jestem zgubiony na zawsze!”.
I wpatrywał się w Edmunda, jakby chciał wzrokiem przebić tę niewidzialną zasłonę, okrywającą w sercu tajemnice, których nie chcą zdradzić usta.
– O! Nie można w to uwierzyć – zawołał nagle.
– Ależ na Boga, panie prokuratorze – wykrzyknął nieszczęśliwy młodzieniec. – Jeżeli wątpi pan o mnie, jeżeli ma pan jakiekolwiek podejrzenie, niech mnie pan pyta, bada, gotów jestem na wszystko ci odpowiedzieć.
Villefort przemógł