Hrabia Monte Christo. Александр Дюма-сынЧитать онлайн книгу.
i dwóch żołnierzy oraz samego komendanta z kapeluszem w ręku – więzień odgadł cel odwiedzin; wreszcie nadarzyła się okazja, aby błagać wysokiego urzędnika; i rzucił się ku niemu ze złożonymi dłońmi.
Żołnierze natychmiast skrzyżowali bagnety, sądząc, że więzień poderwał się w złych zamiarach.
Sam inspektor cofnął się o krok.
Dantès zrozumiał, że przedstawiono go jako niebezpiecznego człowieka.
Zebrał więc w spojrzeniu całą łagodność i pokorę, jakie tylko mogą mieścić się w człowieku, i przemawiając słowami uroczystymi, a wręcz nabożnymi, usiłował trafić inspektorowi do serca. Inspektor wysłuchał do końca Dantèsa, a potem, zwracając się do komendanta, rzekł półgłosem:
– Zwróci się w stronę religii, już jest pełen łagodniejszych uczuć. Widzi pan, jaki wpływ ma na niego strach: cofnął się na widok bagnetów, wariat zaś nie cofa się nigdy. Bardzo ciekawe spostrzeżenia poczyniłem w tym zakresie w Charenton.
Potem zwrócił się do więźnia i zapytał:
– Krótko mówiąc, czego właściwie chcecie?
– Chcę dowiedzieć się, jaką popełniłem zbrodnię; chcę, aby mnie postawiono przed sądem; chcę, aby wznowiono dochodzenie; chcę na koniec, aby mnie rozstrzelano, jeżeli jestem winny, lub uwolniono – jeżeli jestem niewinny.
– Dobrze was tu żywią? – zapytał inspektor.
– Tak, chyba tak, sam nie wiem… I mniejsza o to; najważniejsze jest, i nie tylko dla mnie, ale i dla urzędników wymierzających sprawiedliwość, a nawet dla króla, który nami rządzi, aby niewinny nie padał ofiarą podłego donosu i nie umierał za kratami, złorzecząc swoim katom.
– Jakoś dziś jesteś bardzo łagodny – rzekł komendant. – Nie zawsze taki byłeś, przyjacielu, mówiłeś kiedyś całkiem inaczej, tego dnia, kiedy to chciałeś zatłuc dozorcę.
– To prawda, proszę pana – rzekł Dantès. – Przepraszam najpokorniej tego człowieka, który był zawsze dla mnie dobry… ale cóż chcieć! Byłem wtedy szalony, wpadłem w szał.
– A teraz nie jesteś szalony?
– Nie, proszę pana, więzienie ugięło mnie, złamało, unicestwiło. Już tak długo tu jestem!…
– Długo? Kiedy was zatrzymano? – zapytał inspektor.
– 28 lutego 1815 roku, o godzinie drugiej po południu.
Inspektor jął liczyć.
– Dziś mamy trzydziestego czerwca 1816 roku; i cóż wy mówicie? Siedzicie w więzieniu dopiero siedemnaście miesięcy.
– Siedemnaście miesięcy! – odpowiedział Dantès. – Ach, proszę pana, czy pan wie, ile znaczy siedemnaście miesięcy w więzieniu? To siedemnaście lat, siedemnaście wieków dla człowieka, który jak ja był tak bliski wielkiego szczęścia, który miał poślubić ukochaną kobietę, który widział przed sobą zaszczytną karierę, a który wszystko utracił. Człowiek ten w dniu najpiękniejszym w życiu wpadł w najczarniejszą noc, jego przyszłość jest zniszczona, nie wie, czy ta, którą kochał, kocha go jeszcze, nie wie, czy jego stary ojciec żyje jeszcze, czy umarł. Siedemnaście miesięcy więzienia dla człowieka nawykłego do morskiego powietrza, marynarskiej swobody, do przestrzeni, ogromu, nieskończoności – siedemnaście miesięcy więzienia dla takiego człowieka, proszę pana, to kara cięższa niż zasługują na to wszelkie występki, których ohydne imiona może wymienić język ludzki. Miej pan nade mną litość i żądaj dla mnie nie pobłażania, ale surowości, nie łaski, ale sądu; sędziów, proszę pana, ja domagam się tylko sędziów. Czyż można odmówić oskarżonemu prawa do stawania przed sądem?
– Dobrze – rzekł inspektor. – Zobaczymy.
I zwrócił się do komendanta:
– Doprawdy, ten biedak napełnił mnie litością. Jak wrócimy na górę, pokażesz mi pan jego akta.
– Oczywiście – odparł komendant. – Ale zdaje mi się, że on tam ma najgorszą opinię.
– Proszę pana – ciągnął Dantès – ja wiem, że sam nie możesz mnie pan stąd uwolnić, ale możesz moją prośbę przedstawić władzom, możesz wyjednać rozpoczęcie śledztwa, możesz mnie kazać oddać pod sąd. Pragnę stanąć przed sądem i nic więcej, niech wiem, jaką popełniłem zbrodnię i na jaką jestem skazany karę, bo niepewność gorsza jest od wszystkich tortur.
– Proszę mówić jaśniej – rzekł inspektor.
– Proszę pana – zawołał Dantès – słychać z pańskiego głosu, żeś wzruszony, panie! Proszę, niech pan powie, że mogę mieć nadzieję.
– Nie mogę tego powiedzieć – odrzekł inspektor. – Mogę tylko przyrzec, że przejrzę twoją sprawę.
– O! To już jestem wolny, jestem ocalony!
– Kto kazał was aresztować? – zapytał inspektor.
– Pan de Villefort – odpowiedział Dantès – Niech się pan z nim zobaczy i porozmawia.
– Pan de Villefort wyjechał z Marsylii rok temu. Jest w Tuluzie.
– A więc się nie dziwię – szepnął Dantès. – Jedyny mój protektor wyjechał.
– Czy pan de Villefort miał jakiś powód, aby was nienawidzić? – zapytał inspektor.
– Żadnego, był dla mnie bardzo życzliwy.
– Mogę więc polegać na jego adnotacjach lub na tym, co mi powie?
– Najzupełniej, proszę pana.
– Dobrze. Bądźcie cierpliwi.
Dantès upadł na kolana, wznosząc ręce do nieba, i w modlitwie, którą szeptał, polecał Bogu tego, co wstąpił do jego więzienia jak Zbawiciel uwalniający z piekieł dusze.
Drzwi się zamknęły, ale nadzieja, która pojawiła się tu razem z inspektorem, pozostała w celi Edmunda.
– Czy pan chce przejrzeć rejestr więzienny natychmiast – zapytał komendant – czy też przejdzie pan najpierw do celi księdza?
– Skończmy najpierw z lochami – odrzekł inspektor. – Jeśli wrócę na światło dzienne, może mi już zabraknąć odwagi, aby dokończyć tej smutnej misji.
– Ach, ten więzień jest zupełnie inny, jego szaleństwo jest mniej przygnębiające niż zdrowy rozum jego sąsiada.
– A jak się przejawia jego obłęd?
– O, to dziwne szaleństwo! Ksiądz ma się za posiadacza niezmiernych skarbów. W pierwszym roku uwięzienia ofiarował rządowi milion za uwolnienie, drugiego roku dwa miliony, trzeciego – trzy, i tak dalej. Już piąty rok u nas siedzi, niezawodnie więc będzie chciał pomówić z panem na osobności i ofiaruje pięć milionów.
– No, no, a to rzeczywiście ciekawa historia – rzekł inspektor. – Jakże się nazywa ten milioner?
– Ksiądz Faria.
– Numer 27. – przeczytał inspektor.
– To tu, Antoni, otwórz.
Dozorca otworzył drzwi i zaciekawione spojrzenie inspektora wpadło do lochu stukniętego księdza.
Tak bowiem zwykle nazywano tego więźnia.
Na środku celi, w kole zakreślonym kawałkiem wapna oderwanego od muru, leżał człowiek, niemal nagi, jego odzienie zwisało w strzępach. W kole tym kreślił wyraźne linie geometryczne i zdawał się nie mniej zajęty rozwiązaniem swego zadania, jak Archimedes, gdy poniósł śmierć z rąk żołnierza Marcellusa. Nie poruszył się więc nawet na dźwięk